4 godziny snu za mną. Nie wiem czy to z powodu jetlaga, kataru, niedzieli (kiedy to zwyczajowo nie mogę zasnąć układając sobie plan tygodnia w głowie) czy zwyczajnie zmęczenie nie sięgnęło jeszcze zenitu. Nic nie pomagało, ani muzyka, ani audiobook, ani liczenie baranów ...
O 8 wstaliśmy, ogarnęliśmy się i poszliśmy na śniadanie. O 10 teoretycznie wyjazd do Prambanan & Borobudur. Teoretycznie, bo spóźnianie sie w Azji przynajmniej pół godziny jest na porządku dziennym, a Ty Europejczyku jeśli chcesz się z tego powodu denerwować to tylko okażesz tym swoją słabość, w rozumieniu Azjatów. Poczucie czasu jest tu po prostu inne, niezależnie od kultury i wyznawanej religii.
No wiec ruszamy o 10.30 w kierunku Prambanan. To dziedzictwo UNESCO to najwyższa i podobno najpiękniejsza hinduistyczna świątynia Boga Siwy (stad jej oficjalna nazwa Siwagrha) zbudowana około IX wieku. Cały kompleks liczył oryginalnie 16 świątyń na przędzie oraz 224 na tylnej części kompleksu. Obecnie pozostała już tylko przednia część kompleksu z bogato zdobionymi świątyniami Siwy, Bramy i Visznu i całym zapleczem, którego bogowie mogą potrzebować do życia. Ruinki robią na mnie wrażenie, jak zawsze zresztą, i jak zawsze Łukasz obejrzawszy jedną, pyta "długo jeszcze?" :) wychodząc, musimy przejść przez bazar, na którym sprzedają wszystko, i dokładnie to wszystko chcą nam sprzedać. Bronimy się jak możemy i z tej walki wychodzimy obronną ręką. Wracamy do Yogyi, gdzie opuszczają nas dwie laski (obstawiam, ze były Dunkami, Łukasz potwierdzi cokolwiek, taki z niego dobry mąż). Dalej, do Borobudur jedziemy już w czwórkę. Godzinne przebijanie sie przez korki Yogyi oraz temperatura na zewnątrz i wewnątrz, powoduje, że odpływamy ... Ok. 2.30 dojeżdżamy do Borobudur, kolejnej świątyni wpisanej na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO, której początki pozostają nieznane. Prawdopodobnie, około XII wieku, na skutek wybuchu jednego z wielu wulkanów w środkowej Jawie, życie przeniosło się w inną część wyspy, pozostawiając naturze dzieło zniszczenia tego miejsca. Na szczęście ok. XVIII wieku znalazł się jakiś porządny Brytyjczyk, który nie tylko odkrył to miejsce, ale od razu podjął próbę przywrócenia jego dawnej świetności. Na początku wieku XX dopomógł mu w tym jeszcze jakiś porządny Holender i obaj sprawili, że możemy dziś podziwiać to miejsce w jego pełnej krasie. Jak widać, początki owocnej współpracy brytyjsko-holenderskiej sięgają czasów Borobudur... :)
Obecnie zrobiliśmy sobie pit-stop w Manohara Restaurant na piwo, sałatkę i sajgonki, czekając na godzinę 4.30, kiedy to słońce zacznie chylić się ku zachodowi, a my będziemy mogli je podziwiać siedząc na kamieniach świątyni, które pamietają niejedno... Kilkadziesiąt wysokich stopni w górę, podczas której to wspinaczki podobno gubimy ok. 2 kg i ... zapiera nam dech w piersiach. Przepiękny widok z każdej strony świata. Bogata ornamentyka reliefów, majestatyczność posągów i ... dzikie tłumy. Ech, nie ma co narzekać. Wszak jesteśmy w jednym z piękniejszych miejsc jakie do tej pory widziały moje oczy.
Ok 5.30 ewakuujemy się w kierunku wyjścia. Chwila paniki, gdy nie ma naszego kierowcy, ani znajomych twarzy naszych germańskich współpasażerów - siłą rzeczy przypomina się incydent z Angkor Wat, kiedy to opłacony kierowca tuk tuka zostawił nas na pastwę losu, zabierając przy okazji klapki Mariana. Tym razem jednak kierowca się znajduje, niemiecko-szwajcarska parka, jak się okazało pózniej w trakcie rozmowy, rownież i wracamy do hotelu, po drodze miło konwersując na przeróżne tematy, od Indonezji poczynając na polityce Putina kończąc. Wieczór kończymy w hotelowej knajpce na spaghetti i herbacie w moim przypadku, na piwie i nie wiadomo czym w Łukasza ( pecel sosrowij - podobno lepiej smakuje jak brzmi ) :)
OCZAMI ŁUKASZA
No cóż, co ja mogę więcej napisać odnośnie ruinek? Kto mnie zna ten wie, że różnego rodzaju kamyczki, cegiełki i inne obeliski nie przemawiają do mnie za bardzo. Ale przyznaje, było lepiej niż w Angkor Wat, gdyż to tylko jedna świątynia a nie dziesiątki jak miało to miejsce w Kambodży. Mniej łażenia :-)
Ale czego się nie robi dla ukochanej wymaŻonki. Czasami zaczynam się zastanawiać, czy jakbym zabrał Małgorzatkę na rozbiórkę i poukładał te cegiełki w jakiś artystyczny nieład, sprzedając przy tym bajeczkę, że to pozostałości po piastowskiej świątyni, to także byłaby zachwycona. Odnoszę wrażenie, ze im więcej niepoukładanych kamyczków na turystycznej drodze mojej żonki, tym jest bardziej szczęśliwa :-) Nie wiem tylko czemu warszawski Barbakan nie przypadł jej aż tak do gustu. Może, kto wie, świadomość tego, ze materiał na budulec pochodził ze starówki w Elblągu? Coś w tym musi być, bo jak powiedziałem Malgosi, ze nasza nowa, ceglana ściana za kominkiem pochodzi z cegły rozbiórkowej po jakiejś starej oborze, to już nie podobała się jej tak samo jakby pochodziła z rozbiórki pałacu Radziwiłłów lub Potockich :-)
Cegła to cegła, tak jak ruinki to ruinki :-D
PS.
To coś co zjadłem na kolacje było naprawdę smaczne, choć tak ostre, ze już się obawiam o późniejsze "atrakcje" :-(
Ale to moja wina, bo "zapomniawszy", ze jestem w Azji poprosiłem o lekko ostre ...to był błąd, a nawet jak mawiają niektórzy Wielbłąd.