Dzień miał być długi w zamierzeniu, a okazał się jeszcze dłuższy przez dwa nieplanowane zdarzenia... Ale od początku!
Wstaliśmy około 6, dokładnie wtedy gdy słońce podnosiło się nad Gili Meno. Szybki prysznic, pakowanie, ostatnie śniadanie w naszym resorcie Kontiki i ruszamy do portu, a żeby było precyzyjniej, do mini porciku, skąd odpływają dziennie trzy łódki na krzyż. Po drodze mijamy sklepie mamy Mili, gdzie czeka na nas obrany ananas i karteczka z adresem, na który mamy wysłać obiecane zdjęcia. O 8.50 ruszamy w dwudziestominutowy rejs do Gili Trawangan, skąd szybka łódka ma nas zabrać z powrotem na Bali. Łódka według planu ma wypłynać o 10.30, czyli spokojnie mamy szansę złapać shuttle bus do Ubud. Niestety, plan planem, a życie życiem. Od brzegów Gili Trawangan odbijamy dopiero o 11.40, przypływając do Padang Bai na Bali o 12.26. W ciągu 4 minut nie mieliśmy szans dobiec do biura, kupić bilety i wsiąść do autobusu... Ekonomiczny transport do Ubud więc nam odjechał. Kolejna opcja to albo taxi albo 3 godziny czekania na kolejny shuttle bus. Kolejne godziny bezproduktywnego siedzenia nie bardzo nam odpowiadały (tu już nie puściliby nam filmu - o ironio - o trzęsieniach ziemi i tsunami), wiec zdani bylibyśmy tylko na gasnące baterie naszych telefonów. Ale od czego ma się męża?! :) Łukasz widząc poziom mojego znużenia, potrzeby kąpieli i zrzucenia tych wyjątkowo ciężkich dzisiaj plecaków, wynegocjował stawkę za taxi niewiele większą niż autobus... Uff! Jesteśmy uratowani ;)
Przez kolejną godzinę z hakiem mamy okazję poobserwować życie na Bali.
Widać jak ważna jest dla nich religia. W każdym domku, niezależnie od stanu posiadania, jest mała świątynia, w której oddaje się cześć bogom. Składa się ofiary, zapala kadzidła, ozdabia kwiatami i ... parasolkami. Do tego, na każdym rogu są sklepy z dewocjonaliami. Religijne kolory Bali to żółty i biało-czarna kratka.
Ludzie natomiast są niezwykle uśmiechnięci, życzliwi i pomocni. Nawet jeśli chcą cię naciągnąć, a nie robią tego w tak oczywisty sposób jak w Tajlandii, to wszystko odbywa się z uśmiechem na twarzy. Tradycyjny strój kobiety to spodnie lub sarong do kostki, do tego bluzka z koronki, przewiązana kolorową kokardą. To wszystko w rozmaite wzory i kolory, których my Europejczycy niejednokrotnie byśmy nie połączyli. Mężczyźni z kolei noszą białe koszule (styl a'la Indie), a głowy mają przykryte takim dziwnym czymś, co łącznie daje efekt stroju szefa kuchni. Zanim zrozumiałam, że to jest ich tradycyjne odzienie, myślałam, że wszyscy pracują tu w gastronomii :)
Bali to też wyspa drewna, które przerabia się tu na wszystko, od pięknych drzwi i okien poczynając, przez wspaniałe meble w stylu kolonialnym czy figurki zwierzęce (te mogłyby z pewnością stanowić alternatywę dla senatorskiego krasnala), po drewniane penisy sprzedawane masowo na ryneczku w Ubud. Ponadto, sporo tu też sklepów, gdzie na wystawie stwoją materace, z obiciem we flagę USA albo w kolorach FC Barcelona.
O 15.30 docieramy do Narenda Guesthouse. Już odliczamy do momentu, w którym będziemy mogli wziąć prysznic, przebrać się i pójść do miasta zjeść cokolwiek, gdy okazuje się, że ktoś błędnie poinformował nas mailowo jakoby pokój był dostępny od 11 listopada (w rzeczywistości tylko od 12). Wyraziliśmy, ja zwłaszcza, moje niezadowolenie i ... właściciel przyjmując swój błąd na klatę, zorganizował nam inny nocleg na te dwie noce. Taniej i bliżej centrum. Czemu nie :) ale godzina nam uciekła. Rezygnujemy więc z szybkiej kąpieli na rzecz bardziej pierwotnej potrzeby jaką jest jedzenie. Za namową właściciela Guesthouse idziemy do restauracji o azjatycko brzmiącej nazwie Schnitzel, prowadzanej przez Australijczyka filipińskiego pochodzenia, którego kuchnia specjalizuje się właśnie w niemieckich sznyclach. I tego Łukasz sobie nie odmówił, zwłaszcza ze urocza kelnerka Nina bardzo je zachwalała. Ja tymczasem postanowiłam sobie zrobić przerwę od spaghetti bolognaise i zamawiam Ayam Satay (oczywiście chodzi o kurczaka, ale po co ma byc ta oczywisto), a utracone płyny uzupełniamy Bintangiem. Posiłek za nami więc możemy iść dalej...
Miasteczko jest urocze i niezwykle klimatyczne. Co krok to świątynia. Cudowna architektura łącząca wschód z zachodem. Tłumy turystów przechadzających się wąskimi uliczkami lub zasiadających w niezliczonych restauracjach, pubach, lodziarniach czy kafejkach.
My idziemy prosto do Ubud Palace, kompleksu pałacowego, który jeszcze do 1940 roku stanowił siedzibę rodziny królewskiej. Teraz mieszkają tu już tylko pociotkowie wielkich królów. Następnie skręcamy za rogiem i giniemy w uliczkach marketu, na którym w zamierzeniu wystawiają się twórcy ze swoimi rękodzielniczymi towarami. Pewnie w jakimś procencie tak jest. Po dwóch godzinach wałęsania się postanawiamy spełnić nasze marzenie o prysznicu (dla swojego dobra, współtowarzysza i mijających nas ludzi).
Wieczorkiem może spacer, może masaż... Zobaczymy :)