Około drugiej obudziła mnie ulewa. Początkowo myślałam, że to fan tak nagle przyspiesza wirowanie, ale po chwili zrozumiałam, że to deszcz bębni o wszystko co napotyka na swojej drodze. Szybko jednak jego jednostajność i moc mnie na nowo uśpiły.
Obudziliśmy sie wyspani i wypoczęci około 8. Na śniadanie podano nam absolutnie obłędne naleśniki za bananami. Bynajmniej wyróżnikiem nie był ich zielony kolor uzyskany w wyniku dodania miąższu z awokado i balijskiego cukru, ale ten smak. To wszystko zasypane sparzonymi wiórkami kokosowymi. Miód w gębie :)
O 9.30 ruszamy w miasto. Przed nami część logistyczna (rezerwacja transferu na lotnisko) oraz część rozrywkowa polegająca na zwiedzaniu miasteczka i okolic oraz znalezieniu masażu, na który polowałam od czasu Candi Dasa. To udało się stosunkowo szybko, albowiem naprzeciwko Perama Tour, które zabierze nas jutro swoim shuttle busem na balijskiego lotnisko, znajdował się salon masażu. Zachęciły nas uśmiechnięte twarze i przystępne ceny. Spędziliśmy tam godzinę, podczas gdy Lia i Yogi maskowali nam stopy. Mmmm, jak przyjemnie :)
11.30 opuszczamy ten przybytek rozkoszy i udajemy się w kierunku Monkey Forest będącym niczym innym jak sanktuarium świątynnym, w którym wyznawcy jednej z filozofii hinduizmu (Tri Hita Karana) próbują znaleźć harmonię w relacjach z ludźmi, naturą i najwyższym bóstwem. Obszar ten zamieszkuje około 600 małp z gatunku Makaków, podzielonych na 3 grupy, które okupują rożne terytoria świątyni i na tym tle dochodzi do konfliktów, gdy członkowie jednej bandy próbują się przedostać przez terytorium innej bandy. Małpy są teoretycznie spokojne i nie bardzo zwracają uwagę na ludzi. Ale spróbujcie mieć w ręku banana lub butelkę wody... Zabiorą to wdrapując się po rękach, plecach, szarpiąc za włosy. Widząc też jak jedna z nich próbowała bez przyczyny zaatakować Łukasza, który obronił się tylko i wyłącznie dzięki magicznemu selfie stickowi, zapragnęłam stamtąd wyjść. Ponadto, tropikalny mikroklimat panujący w lesie, z wilgotnością chyba powyżej 100%, wskazywał na potrzebę natychmiastowego uzupełnienia płynów. To jednak mogliśmy zrobić wyłącznie po opuszczeniu bram lasu, a nawet nieco dalej, w przeciwnym wypadku stracilibyśmy butelkę z wodą...
Kolejny etap podróży to pola ryżowe, z których o mało co nie zrezygnowałam nie osiągając satysfakcjonującej mnie ceny w negocjacjach. Jednak argument Łukasza, że jest mało prawdopodobne abyśmy kiedykolwiek tu jeszcze przyjechali, bardzo do mnie trafił, dlatego poświęciłam te dodatkowe 2 euro na taksówkę. Jechaliśmy tam około 30 minut, a to co zobaczyliśmy później było warte każdej minuty spędzonej w klimatyzowanej taksówce i każdej rupii wydanej na ten transport. Soczyście zielone tarasy ryżowe ułożone schodowo na wzgórzach min 1000 m, do których dojście paradoksalnie wcale nie było takie łatwe. Wąziutki przesmyk na końcu każdego schodka, a jak nie trafisz, to albo spadasz w dół, albo trafiasz nogą w to błotko, w którym rośnie ryż. Ta druga opcja to nic przyjemnego. Wiem z doświadczenia! Jeśli w Monkey Forest wilgotność była powyżej 100%, to tu musiało być ponad 200%. Ja uwielbiam ten klimat, dobrze się czuję w wysokich temperaturach i wysokiej wilgotności, ale tutaj buntował się również mój organizm. Sukienkę miałam mokrą, jakbym ją wyciągnęła z pralki. Z Łukasza pot lał się strumieniami. Mimo wszystko było warto... Takiego nasycenia kolorem nie ma nawet logo BNP Paribas Real Estate :)
Po powrocie konsumujemy lunch, podczas którego dopada mnie taka refleksja, że jednak ciagle się czegoś o sobie uczę, niezależnie od wieku. W Indonezji uświadomiłam sobie moje uzależnienie od pomidorów. W Polsce nie dostrzegam tego, jedząc ich co najmniej dwa dziennie, ale tutaj, kilka dni o zaledwie jednym plasterku, a ja szukam w menu wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z "tomato". Nawet Łukasz przyznał, że o ile wcześniej kulturalnie pytałam, czy mogę zjeść jego pomidora, to od jakiegoś czasu bezczelnie zabieram mu je z talerza bez pytania... Uzależnienie to straszna rzecz i cieżko się z nim walczy :)
Po lunchu idziemy na zakupy, gdzie mamy okazję podszlifować nasze zdolności negocjacyjne... 3 dodatkowe miesiące zwolnienia z czynszu, fit-out na koszt właściciela... Yyy, to jeszcze nie teraz. Za 4 dni :) faktycznie jednak po 2 godzinach wychodzimy z ryneczku z torbami zakupów (mam nadzieje, że Łukasz naprawdę ma miejsce w swoim plecaku) i ubożsi o miliony rupii ... Ale też zadowoleni!
Zasłużyliśmy na odpoczynek i ... kąpiel przede wszystkim. Na naszej werandzie czeka na nas herbata i dwie filiżanki - taki jest standard jeśli mieszka się w świątyni.
Ok. 20 wychodzimy na kolację. I to był dopiero timing. Dochodzimy do pierwszej przecznicy, a tam na naszych oczach rozpoczyna się pochód Balijczyków w ich tradycyjnych strojach, podzielonych na kasty czy klany, niosących posagi bóstw, maszkarony, smoki w rozmiarach XXXXXXL. Okazało się, że to Taman, lokalne święto, a cały ten pochód szedł do świątyni złożyć cześć bóstwom. Ciekawe doświadczenie!
Kolację jemy w restauracji Nomad, a nasz ostatni prawdziwy indonezyjski wieczór celebrujemy szklaneczką Dragon Fruit Mojito.
Ponizej film z naszego pobytu w Ubud
https://www.magisto.com/int/video/NgFGZAMMC2giRQFhCzE?l=vsm&o=i&c=c