Dzień zaplanowany był na rowery. Umówmy się, bez górala to w tych okolicach, gdzie różnica poziomów potrafi wynieść 20%, się nie poszaleje. A my dostaliśmy rowerki miejskie, idealne na spacer po Hoi-An. Łukasz dodał do tego poranny bieg, wiec zaczęło się aktywnie.
Już wyjazd z hotelu mocno zmęczył, a potem było na zmianę pod górkę, z górki, pod górkę, z górki. Po ok. 7 km dojechaliśmy do Kardameny, Uroczego małego miasteczka portowego, które ewidentne kwitnie tylko w sezonie. Prawdopodobnie jak każde miasteczko z 17 zamieszkałych wysp Dodekanezu, archipelagu, do którego należy wyspa Kos. Przejazd od portu przez dwie główne ulice, z uwzględnieniem czasu na najbardziej zapozowane i wymyślne zdjęcia, zajął nam jakieś 15 minut. Sklepiki i tawerny dopiero budziły się do życia po Wielkanocy, a i pogoda nie wskazywała na jakiś szczególny w tym okresie najazd turystów.
Pokręciliśmy się wiec po uliczkach ze straganami, gdzie sprzedaje się mydło i powidło, dosłownie. Zamieniliśmy słówko z lokalesami czy wreszcie kontemplowaliśmy toczące sie życie przy szklance soku z pomarańczy.
Do hotelu wróciliśmy około lunchu. Odległość wskazywała na 15 minut jazdy, ale przed nami był upiorny około 150 metrowy podjazd. Łukasz podjechał całość, mnie w połowie przestały sie kręcić pedały przy przerzutkach 1-1. Oczywiście zwalam to na rower, nie kondycje, bo tak przecież łatwiej.
Po lunchu czas na słońce. Nie rozpieszczało nas przez ostatnie dwa dni, wiec skoro jest to trzeba sie dostosować. Dwie godziny przy basenie dla podniesienia witaminy d3 w organizmie, a potem znów ruszamy do Kardameny na rowerach.
Jest zdecydowanie cieplej więc, fragmenty z górki są dużo przyjemniejsze, ale w tych pod górę jest ciężej. Organizm walczy nie tylko z wysiłkiem ale i palącym słońcem.
I znów kręcimy się po miasteczku, które ewidentne odżyło od przedpołudnia, dokonujemy drobnych zakupów lokalnych pamiątek i wracamy do hotelu. A tam znów podjazd. Miałam ambicje zaatakować podjazd techniką, rozpędziłam się, zmieniłam przerzutki i ... spadł mi łańcuch na zakręcie. I tak o to całe 150 m pod górę pchałam siebie i dwa koła. Oczywiście Łukasz ponownie doskonale sobie poradził. Ach te jego mięśnie ...
Po kolacji kilka drinków w towarzystwie Marioli i Irka i około północy meldujemy sie do zajęć w podgrupach.