Dzisiejszy dzień zaczęliśmy z mężem wcześniej, bo zdecydowaliśmy się na 20 kilometrową jazdę na rowerze do Siofoku i z powrotem. Wzdłuż Balatonu biegnie trasa rowerowa (Balaton Korut), która w niektórych miejscach potrafi być zdradziecka, a wręcz niebezpieczna. Pomijam fakt, że oznakowanie wymusza myślenie poza schematem, to jeszcze w niektórych miejscach biegnie pod prąd, do której to uliczki można się dostać jedynie przecinając ulicę główną w miejscu, w którym zawracanie jest zabronione..
Siofok z rana jest dość senny, oblegany jedynie przez biegaczy, rowerzystów i ... śmieciarzy! Wzdłuż Balatonu biegnie ciąg knajpek oznaczonych logiem z na w pół ściągniętymi majtkami, zachęcając piątkowych i sobotnich turystów w określonym celu. Odwiedziłam Siofok w 2004 roku, i poza rzeźbą dwóch rybaków, nie rozpoznałam w tym mieście nic. Albo się tak zmienił, albo nie zrobił na mnie wówczas zbyt wielkiego wrażenia. Cokolwiek by to nie było, miło będzie go poznać na nowo.
Po śniadanku w końcu wyjście nad wodę. Ta plaża, nad którą zmierzaliśmy, oddalona od domu 1,5 km, ale warto było, albowiem wokół cała potrzebna infrastruktura. Restauracje, lodziarnie, toalety, przebieralnie, uregulowane zejścia do wody co 50 metrów i generalnie bardzo czysto i mało turystów. Na trawiastej plaży można było znaleźć intymne miejsce dla siebie.
Woda w Balatonie równie zbełtana jak ta w Balatomariafurdo rok temu, równie płytka i ... lodowata. Tylko najodważniejsi znaleźli do niej drogę. Z tej grupy wypadam ja i Marcel i w połowie ciocia Natalia, albowiem ta zdecydowała się na zamoczenie do wysokości tych chudych pośladków.
Po obiedzie, na który wsunęliśmy gyros i hamburgery, zasłużona drzemka i wygłupy w wodzie. A potem lody i marsz do domu, by do wieczora jeszcze bawić się w rozległym ogrodzie.