Słońce zapodało ostro, ale my postanowiliśmy spędzić aktywnie ten dzień, zwłaszcza że dzisiaj z premedytacją odpuściliśmy rowery. Całą familią wybraliśmy się więc do parku linowego, gdzie w zasadzie tylko Łukasz i Lena odpuścili sobie podniebne wspinaczki. Marcel wybrał się na trasę dla dzieci i przy aplauzie rodziców przeszedł wszystkie zaplanowane dla dzieci trasy. Rafałek poszedł z Łukaszem na trasy dla juniorów i również nie odpuścił żadnej linie i żadnej przeszkodzie. Mama i ja, po krótkim przeszkoleniu, które mama uznała już za docelowe trasy, weszłyśmy na wysokość 5 metrów i zaczęła się jazda. Muszę przyznać, że jak na 65-latkę Mama poradziła sobie całkiem nieźle. Zawisła wprawdzie na linie, nogi dygotały jej się przy przechodzeniu przez trapezy i belki, pokonała ją rozdzielona pajęcza sieć, ale na tyrolkę wracała kilka razy. Piter z Natalią też przeszli jedną trasę, a ponieważ potem Natalia zrezygnowała ze względu na kolano, ja wyciągnęłam brata na krótką trasę. Ta jednak w rzeczywistości okazała się mega długa i o bardzo zróżnicowanym poziomie trudności, ale parliśmy do przodu, bo na końcu miały być tyrolki. Zeszliśmy stamtąd po ok. 2 godzinach i z zapowiedzią kilku mega siniaków, ale bardzo zadowoleni.
Obiad zjedliśmy w pobliskiej knajpce. Nigdy wcześniej kurczak i frytki nie smakowały tak wybornie, a piwo tak skutecznie nie chłodziło umęczonej pragnieniem szyi. W doskonałych humorach wróciliśmy do domu po kostiumy kąpielowe i poszliśmy na najbliższą nam plażę schłodzić się w Balatonie.
Wieczór minął nam pod znakiem czterdziestoprocentowego roztworu i soku mandarynkowego.