Dzień rozpoczęliśmy od 23 km zrobionych na trasie Zamardi-Siofok-Zamardi. Jechało się bardzo dobrze, zwłaszcza że trzeba było rozruszać mięśnie po wczorajszym parku linowym. Siofok dziś bardziej przypomniał mi miejsce, które pamiętałam z 2004 roku. Znalazłam tę 'promenadę', która okazała się być wąskim kamiennym molo prowadzącym do małej latarni morskiej.
Po śniadanku jak zwykle plaża, a dziś ma być wyjątkowo gorąco ...
Marcel zrobił postęp od wczoraj, albowiem spokojnie wszedł do wody, w myśl zasady, kto wchodzi do wody, ten wsiada na pedałowca.
Wypożyczyliśmy więc dwa pedałowce (red: rowery wodne) i z zamiarem skoków do wody wypłynęliśmy na jezioro. Skakali wszyscy, łącznie z babcią (ta jednak upewniła się wcześniej, że jest grunt), i tylko Marcyś, mimo pierwotnej ekscytacji, zaparł się i przez całą godzinę siedział w tym samym miejscu, niemalże przykuwszy się do metalowych relingów. Największą furorę zrobił jednak Rafałek, który tak ostro skakał z pedałowca, że zostawił w wodzie tylną część swoich szortów do pływania. Powiedzenie "tam gdzie słońce nie dochodzi" straciło swoje oryginalne znaczenie :)
Lunch, na który zaserwowano nam pyszną wariację dań z kurczaka, padliśmy. Niestety na plaży, a to mogło się skończyć źle. Zwłaszcza dla Mamy, która w pewnym momencie zasłabła. Organizm musi pamiętać, że w takie dni należy dużo pić i chronić się przed słońcem...
Wróciliśmy do domu na zabawy w podgrupach i spokojnie przygotowujemy się do wieczornej ostatecznej rozgrywki ...