Wieczór poprzedni zakończyliśmy w knajpce na pobliskim placu Omonia, gdzie polako-lubiący właściciel knajpy ugościł nas pysznym jedzeniem. Plac Omonia, przed którym przestrzegały nas internetowe blogi rodaków, którzy już tam byli, faktycznie jest miejscem, gdzie kręcą się ludzie o podejrzanej profesji, krążący w tę i z powrotem z dwoma wypchanymi kieszeniami. Nie oznacza to jednak, że było niebezpiecznie. Nie było minuty, w której poczuliśmy się zagrożeni, choć należy przyznać, że słusznej postury właściciel knajpy, który zapewne trenował w młodości jakieś sztuki walki, dawał nam poczucie bezpieczeństwa.
Po powrocie do hotelu, kufel piwa zamieniliśmy na szklaneczkę whisky i ułożyliśmy plan na dzień kolejny. A ten oznaczał relaks. Punktów do zwiedzania jeszcze trochę zostało, ale nie wszystkie wiązały się ze starożytną historią miasta. Dziś chcieliśmy dotrzeć nad morze. Zgodnie z zaleceniami naszych poprzedników, wybraliśmy plażę w Glyfadzie. To oznaczało około godzinną jazdę metrem z przesiadką na tramwaj wzdłuż wybrzeża, ale wierzyliśmy, że będzie warto. Mijaliśmy więc kolejne, tętniące życiem, plaże z pełną infrastrukturą dla turysty i jechaliśmy dalej.
Aż dojechaliśmy. I odebrało nam mowę. Żwirowata plaża w środku niczego, z dwoma toy-toyami i brakiem jakiegokolwiek punktu, gdzie można by kupić wodę, o piwie nie wspominając. Długo nie zwlekaliśmy z podjęciem decyzji o powrocie w kierunku Edem, gdzie chyba najbardziej nam się podobało. 25 minut później rozlokowaliśmy się na leżaczkach, zakupiliśmy napoje zgodnie z indywidualnymi preferencjami i rozpoczęliśmy ... odpoczynek. Ten przerywany był chłodzeniem się w wodzie, wszak temperatura powietrza sięgała 35 stopni w cieniu. Nawet ja, która do wody podchodzę jak pies do jeża, na przestrzeni 3,5 godzin, byłam w niej 3 razy :) W przerwie między jedną a drugą butelką ... wody, zjedliśmy wątpliwej jakości lunch w Hotelu Poseidon, ale najważniejsze, że wystarczyło, by przetrwać do kolacji.
Zebraliśmy się około piątej, albowiem zachód słońca mieliśmy zobaczyć w punkcie widokowym na wzgórzu Likavitos, skąd rozciąga się również obłędna panorama na Ateny i rozświetlony nocą Akropol. Tyle przewodniki. Odświeżeni, zamawiani taksówkę, która ulicami jak w San Francisco (kręte i strome) wiezie nas na górę. Potem jeszcze tylko kilkadziesiąt stopni schodów i jesteśmy w tym uroczym miejscu umiejscawianym przez przewodniki turystyczne jako "must see". Z dopiskiem, że jak będziecie mieli szczęście, to w kościółku na wzgórzu będzie ślub. Tylko nie bardzo rozumiem dlaczego miało to być nasze szczęście? Ludzi tłum na powierzchni 300 mkw., tak że zdjęcia można było robić z trzeciego rzędu zaledwie. Dodatkowo, w miejscu, z którego faktycznie widać było Akropol, sterczała ogromna antena, która dzieliła widok Partenonu na pół. Wypiliśmy więc najdroższą herbatę pod słońcem i zebraliśmy się na dół. Poszczęściło nam się z taksówką, którą ewidentnie zamówił ktoś inny i wylądowaliśmy w sercu dzielnicy Monastiraki.
Tam, w znanej nam już knajpce, zamówiliśmy jedzenie, lokalne wino i piwo. Na dole muzycy przegrywali do kotleta z jagnięciny i na lekkim rauszu poczuliśmy klimat kontynentalnej Grecji. Następnie jeszcze rekonesans po dzielnicy i wracamy do hotelu, na tradycyjną już szklaneczkę whisky.