PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Podróż za nami. Jedna z bardziej męczących, albowiem spodziewaliśmy się czegoś innego po liniach Fly Emirates. Nie bardzo rozumiem, dlaczego w Warszawie możemy wchodzić do samolotu wszystkimi trzema wejściami, a w Dubaju tylko ostatnim, co powoduje zatory i ponad półgodzinne opóźnienie w wylocie samolotu. Jedzenie pozostawia do życzenia, nawet jeśli i tak mamy obniżone oczekiwania w stosunku do jedzenia samolotowego. Oczu nie zamknęliśmy prawie w ogóle. A może to wszystko przez katar, który mi przeszkadza. Nieważne. Dolecieliśmy bezpiecznie :)
Yangon alias Rangun przywitał nas 27 stopniami, słońcem i … charakterystycznym dla Azji zapachem, który jest miksem wszystkiego i daje taki słodko-mdlący rezultat.
Rangun był stolicą Birmy do listopada 2005, kiedy to został zdetronizowany przez zbudowaną od podstaw na zupełnym pustkowiu Naypyidaw, co w tłumaczeniu z birmańskie oznacza siedzibę królów. Smutna prawda jest jednak taka, że stolicę odwiedzają tylko Ci, którzy mają interes urzędowy, turystyka zaś kwitnie w Rangun.
Lotnisko w Rangun, choć oznaczone tytułem „international”, jest bardzo małe. 3 pasy do zwrotu bagażu, jedno wyjście. Przez to jest jednak bardzo czytelne i naprawdę nie można się zgubić. Bardzo sprawnie poszła nam odprawa imigracyjna, choć tylko od urzędnika zależy czy zrobią ci zdjęcie do dokumentacji czy też nie. Na bagaże trochę musieliśmy poczekać i nawet w pewnym momencie szukaliśmy stoiska oznaczonego „zagubiony bagaż”. Plecaki doleciały jednak razem z nami. Potem szybka wymiana pieniędzy (kurs 1300 kyatów za 1 USD), i tu uwaga - można wymienić zaledwie 100 USD na osobę, co spowoduje codzienne wymiany pieniędzy. Natsępnie jeszcze szybsza organizacja pieniędzy na jedynym stanowisku z taksówkami państwowymi. 45 minut jazdy i stania w korkach kosztowało nas 8000 kyatów czyli ok. 26 złotych.
Rangun z perspektywy okna taksówki jest interesujący i zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że odbiega nieco od dotychczas nam znanych, Bangkoku, Dżakarty, Hanoi czy Siem Raepu. Na pewno odstaje infrastrukturalnie (drogi są ale w kiepskim stanie, ze średnio uregulowanym poboczem). Do tego jest wciąż zalesiony, jakby miasto wciąż wydzierało skrawki dżungli. To spostrzeżenie potwierdzałby fakt, że większość terytorium Birmy pokrywa dżungla. Dodając to do faktu, że Birma to drugie (po Indonezji) co do wielkości państwo Azji Południowo-Wschodniej, otrzymuje się całkiem spory kawałek zadżunglonego terenu. Ponadto, nie ma tu skuterów i ich nieustających klaksonów, a także tuk-tuków. Są samochody, najczęściej Toyoty i Hondy, które - i tu uwaga - prowadzi się w ruchu prawostronnym, ale z kierownicą po prawej stronie!! Te jeżdżą bardzo przykładnie, w ramach wytyczonych pasów. Elektryka, hmm, może i występuje niedobór prądu i są częste przerwy w dostawach, ale kable, w przeciwieństwie do Tajlandii czy Wietnamu, są w idealnym porządku. Miasto jest pełne kontrastów, co jest charakterystyczne dla tego regionu. Z jednej strony ogromna bieda, rozwalające się całe dzielnice, a z drugiej strony 'downtown' ze swoimi drapaczami chmur, okupowanymi przez powoli wprowadzające się zachodnie korporacje. Ludzie są mega uprzejmi i życzliwi. Nie znają wprawdzie angielskiego, albo w bardzo bardzo podstawowym zakresie, ale nie można im odmówić chęci pomocy.
Dotarliśmy do hotelu bardzo zmęczeni. Hotel taki sobie, lokalizacja taka sobie, co niestety sprowadza mnie do jedynego słusznego wniosku. Nie jestem mistrzynią wyboru hoteli. Byli tacy, co próbowali mi to powiedzieć i w Barcelonie i w Dżakarcie, ale nie słuchałam :) A zatem po dzisiejszym komentarzu mojego męża „czterech liter nie urywa” uznałam, że czas najwyższy delegować tę odpowiedzialność na kogoś lepszego! Niemniej jednak była ciepła woda więc się odtroliliśmy, zdrzemnęliśmy się półtorej godziny i wyszliśmy na rekonesans. Zamówiona taksówka nie dowiozła nas do głównego dworca kolejowego, tylko do portu, tak jakby do Mandalaj dało się stąd dopłynąć. Zrobiliśmy sobie więc 20 minutowy spacer do dworca, po drodze upewniając się co do kierunku u policjanta i napotkanej Europejki. I tu pierwszy zonk. Jest niedziela, więc kasa zamknięta. Uprzejmi Birmańczycy jednak przyjęli nas po godzinach by zakomunikować, że nie ma miejsc sypialnych w jutrzejszym pociągu do Mandalaj, a w kolejnym dniu jeden bilet kosztować będzie 100 USD!!! No więc szybka wymiana myśli, chcemy taksówkę do hotelu, by sprawdzić połączenia samolotowe lub autobusowe, aż tu nagle podchodzi do nas Birmańczyk wyglądający jak Pakistańczyk, który oferuje pomoc. Na początku sceptyczni w stosunku do niego, ale w końcu udaje mu się nas namówić. 20 USD za komfortowy bus do Mandalaj, a dodatkowo uzgadniamy trasę objazdu Yangonu na jutro i zostajemy zawiezieni do knajpki, gdzie za 16 złotych za dwie osoby zjadamy dwudaniowy - PRZEPYSZNY!!! - obiad, popity litrem zimnej wody. Wracamy do hotelu, by odpocząć i napić się cytrynówki, która ma mnie uleczyć z kataru.