PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
No właśnie, Birma czy Myanmar? Rangun czy Yangoon? I jaka flaga? Te wszystkie zagadki rozwikłaliśmy dzisiaj, zwiedzając Rangun.
Historia Birmy, jak wielu państw w tym rejonie, pisana jest krwią. Od wewnętrznych konfliktów plemiennych, zjednoczonych na chwilę przez wodza plemienia Mianma, przez podboje mongolskie, dominację Brytyjczyków trwającą ponad 200 lat aż do uzyskania niepodległości 4 stycznia 1948 roku przez ojca znanej Aung San Suu Kyi. Niedługo zresztą cieszył się wolnością lud Birmy, albowiem od 1962 roku władzę przejęli komuniści i tak zaczęła się „birmańska droga do socjalizmu”, która na wiele dziesiątek lat odizolowała kraj od świata zewnętrznego. Kolejne zamachy stanu, przelewy krwi i wyroki śmierci na tysiącach niewinnych ludziach niczego nie zmieniały. W 1988 roku, po kolejnym zamach stanu, do władzy doszli ci sami generałowie, tyle że przebrani w cywilne ciuchy i dokonali "wielkich” zmian. Zmienili nazwę kraju z Birmy na Myanmar, oraz nazwę ówczesnej stolicy z Rangun na Yangoon. Zmiany nazw nie zostały jednak zaakceptowane przez organa ustawodawcze kraju, a także zdecydowana większość państw na świecie również ich nie uznała. O dziwo, zrobiła to ONZ. Polska oficjalnie odrzuciła nowe nazwy, choć z jakiegoś względu teksty oficjalne MSZ odnoszą się do Związku Myanmar. Pokrętna logika..
Ale dość o historii. Dzisiejszy dzień był mega intensywny, a zaczął się ok. 8 rano, kiedy to wstaliśmy po niemal 12 godzinach snu przerywanych na chwilę jet lagiem, spakowaliśmy się i posilenie tostami z dżemem, ruszyliśmy w kierunku zamówionej wczoraj taksówki, która miała obwieźć nas po Rangunie. Przeszliśmy dziś wiele pagód, w których był Budda, za każdym razem jednak w innej postaci: siedzący (Koe Htat Gyi Pagoda), leżący (Chauk Htat Gyi Pagoda), siedzący ale już wystrojony na bogato (Nga Htat Gyi Pagoda), aż dotarliśmy do farmy krokodyli, czyli tego na co dzisiaj szczególnie czekałam.
Nie ujmując niczego Buddom, ale widziałam ich już setki, w związku czym krokodyle wydały mi się ciekawszą atrakcją. Miejsce na uboczu, i nie każdy - jak się okazało - o nim wie, wstęp kosztuje 1 USD, a w zamian za to można cieszyć oko patrzeniem na około 700 osobników różnej wielkości i wieku. Największy ma ponad 20 lat i mierzy bagatela 10 m. Muszę jednak przyznać, że ekscytacja mieszała się ze strachem. Chodzenie po drewnianych pomostach, mających czas świetności już dawno za sobą, zawieszonych metr ponad lustrem wody, w której czaiły się krwiożercze paszcze, u największego chojraka powodowałyby dreszcz na plecach. Bo w tej wodzie znikało wszystko co do niej wpadało, przypadkiem i celowo. Krokodyle reagowały na najmniejszy ruch wody, spowodowany choćby napluciem do niej. Kiedy już mieliśmy wychodzić, lokalny gwiazdor, który sam siebie określił mianem „crazy” przybliżył nam nieco zwyczaje tych prahistorycznych gadów, stanowiących jedyny dziś łącznik między wodą i powietrzem. Ja nawet miałam okazję potrzymać rocznego krokodyla. Niby maleństwo, a jednak ciskało się i było napięte. Ale za to jakie miękkie :) i z ciekawostek, dziurka w dole podbrzusza wcale nie oznacza że jest samicą :)
Po tych elektryzującym spotkaniu z dziką naturą, kontynuowaliśmy zwiedzanie kulturowe miasta. Przejechaliśmy obok domu Aung San Suu Kyi, w którym przez 21 lat stanowił dla niej areszt domowy. Miejsce nadal strzeżone, ale pilnujący go policjanci sami zachęcali mnie do robienia zdjęć.
Odwiedziliśmy kolejną pagodę zbudowaną na terenie jeziora Inya, przy czym tu jedynie zapłaciliśmy za wjazd, bo pagoda była niestety zamknięta. Kolejnym etapem podróży była Pagoda Botataung, gdzie podobno przechowywane są najświętsze relikwie buddyjskie, czyli 8 włosów samego Buddy, który podarował je swoim dwóm braciom wyruszającym na tereny Birmy by propagować nową filozofię życia. Wnętrze pagody jest zbudowane na planie gwiazdy, każde ramię wykonane ze złota i każde jednakowe. Sam kompleks najmniej ciekawy i chyba najsłabiej zadbany, zwłaszcza na miejsce, które przechowuje takie świętości. Wyjechaliśmy stamtąd z przyjemnością i niestety uznaliśmy, że to były najgorzej zainwestowane 6 USD za osobę.
W dalszej kolejności zwiedziliśmy Pagodę Sule, ale bezdyskusyjną chlubą Rangunu jest 98 metrowa Shwedagon Pagoda na wzgórzu Singuttara. W tłumaczeniu oznacza to nic innego jak Złotą Pagodę, i w sumie trzeba przyznać, że nazwa dość adekwatna do czegoś, co dźwiga na sobie 53 tony złota, 5400 diamentów (z czego największy ma 76 karatów) oraz 2300 innych drogocennych kamieni. Shwedagon otacza mnóstwo małych kaplic, stup, domów pielgrzyma oraz 1065 złotych dzwonów ufundowywanych przez kolejnych królów i władców.
Na tym zakończyliśmy ponad 6 godzinną przejażdżkę ulicami zatłoczonego Rangunu. Tutaj bowiem korki są niezależne od godziny, powodowane przez ilość dróg niedostosowaną do przyrastającej ilość aut. Zajechaliśmy do tej samej restauracji co wczoraj, zjedliśmy pożywne jedzenie i udaliśmy się do naszej agencji, by poczekać na transfer na dworzec autobusowy, skąd do Mandalaj zabierze nas nocny autobus.
O 9 wieczorem ruszamy. Standard autobusu, jakość wyposażenia, stewardessa, a także oferowane przekąski przywodzą nam na myśl podróż do Chiang Mai. Mam tylko nadzieję, że ta będzie przespana :)
OCZAMI ŁUKASZA
Dzisiejszy dzień (de facto to wczorajszy, bo jesteśmy już w Mandalay, ale o tym za chwilę) poświęcony był w większości stupom oraz stopom (przez niektórych zwanymi stiopa ..buziaki dla Lenki ;-*)
W zasadzie od samego rana łaziliśmy od stupy do stupy, no dobra wożono nas od stupy do stupy, a każdą kolejną świątynią nasze stopy stawały się coraz …mniej czyste. Bo przecież wystarczy, ze podobno gdzieś tam w środku leżą wąsy, czy włosy Buddy i już cała okolica jest święta. Wystarczy, że Budda pomyślał, albo też sądzono że pomyślał o tym miejscu i od razu stawało się one święte. Święte, czyli nie wolno chodzić w obuwiu, nawet w sąsiedztwie. Przyznaję, że tak restrykcyjne podejście spotkaliśmy po raz pierwszy. Także wysiadając już z taxi na parkingu, zostawialiśmy nasze „japonki” w środku i na bosaka, niczym Cejrowski zwiedzaliśmy kolejne świątynie oraz posągi Buddy w różnych postaciach i wielkościach. Od razu rozwiej czyjeś wątpliwości (Marian to do Ciebie) „japonki” na nas czekały razem z taxi, kierowca nie odjechał tak jak kiedyś tam w Angkhor Wat ;-)
Zdecydowanie największe wrażenie zrobiła na nas ostatnia świątynia, zwana …muszę zerknąć powyżej …Shwedagon (jakby to szybko przeczytać to brzmi jakby zniknęli Szwedzi). Masa złota, przepychu, ale wszystko naprawdę ze smakiem. De fakto nie musieliśmy zwiedzać pozostałych świątyń bo w tej było wszystko ;-)
Z drugiej strony w sumie to dobrze wyszło, że zostawiliśmy ją sobie na koniec, bo przy niej wszystkie inne naprawdę bledną.
Nie mogę też pominąć wizyty na farmie krokodyli. Nie wiem jak to opisać, ale kroczyłem po tych pomostach dość niepewnie. To naprawdę robi wrażenie, kiedy 1m poniżej leży coś dużego i drapieżnego. Dodatkowo uwierzcie mi, widok krokodyla z bliska to nie to samo co na kanale NatGeo Wild. Myślę, że także spotkanie z właścicielem lub przynajmniej z kimś kto tam zarządza było również emocjonujące. Prywatny pokaż oraz prelekcja były niesamowite. Nie wiedziałem tego, że krokodyle mają drugą parę oczu, która zlokalizowana jest od spodu na szyi, a są to tzw. „sonar eyes”. Oglądaliśmy też czaszkę kroka i kiedy przemiły pan pokazał nam jak głęboko osadzone są zęby, to już nie mam żadnych wątpliwości dlaczego krokodyl nie łamiąc zębów kruszy kości w wióry. Gosia schowała tam cały palec. Moja pani dentystka chyba byłaby załamana robiąc na takich zębach „kanałowe”, skoro narzekała na moje 25 mm kanały. Poza tym M zdecydowała się na potrzymanie i głaskanie rocznego gada, ja nie. Podobno jego skóra jest niesamowicie gładka. I tu ciekawostka, oprowadzający nas pan stwierdził, że oni nie zabijają krokodyli na skórę. Podekscytowani, głównie Małgosia, stwierdziliśmy że to super, że naprawdę jesteśmy pod wrażeniem, że widać jak blisko są z naturą itp. itd. Po prostu Green Peace się w nas załączył, na co pan ze zdziwioną miną stwierdził, że nie zabijają krokodyli tylko ze względu na to, że nie mają rozwiniętego przemysłu, aby wytwarzać z ich skóry paski, torebki i buty …i bańka pękła, żegnaj poezjo a witaj prozo ;-(
Do Mandalay udaliśmy się naprawdę wypasionym autobusem - przystawki, napoje, i przemiła pani stewardessa, która na pytanie „czy musimy wysiadać na postoju”, z rozbrajającym uśmiechem odrzekła „get out”! Jednak nie o tym. Moja szanowna koleżanka małżonka stwierdziła, że gdybyśmy przyjechali na „dworzec” sami, a nie poprzez agencję to pewnie zapłacilibyśmy nieco taniej niż 20$ za osobę. Ciekawe jak mielibyśmy ów dworzec znaleźć? Jechaliśmy prawie dwie godziny busem, a sam „dworzec” wyglądał jak …i tu mam problem jak to opisać. Ci co byli w Azji wiedzą, a Ci co jeszcze nie, nie będą w stanie tego zrozumieć, ale postaram się …Dworzec miał mniej więcej 20 m2, kilka krzesełek, biurko i …w zasadzie to tyle. Jedyne co go łączyło w polskimi dworcami to …toaleta. Jeśli właśnie jecie, to może lepiej nie czytajcie dalej.
Kiedyś, jeden z moich ulubionych polskich zespołów, KULT nagrał piosenkę „Polska”, w której był taki tekst „Czy byłeś kiedyś u nas na dworcu w nocy
Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy”. Nasze dworce przeszły metamorfozę, zapewne nawet ten w Kutnie ;-) więc zastanawiam się, czy ten tekst nie dotyczył, Yangon - "dworzec PKS” - zdjęcie zamieszczamy poniżej ...