PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Nocny autobus był bardzo komfortowy (przekąski, kocyki, poduszki stabilizujące kark, siedzenia rozkładające się do 45% stopni), ale to wciąż nie łóżko. Sen przerywany śpiewającym głosem naszej stewardessy i przystankiem, którego nie powstydziłby się żaden z krajów ościennych. Dojechaliśmy na miejsce o 5.30. Miejsce pewnie jest zwane dworcem autobusowym, ale w gruncie rzeczy to miejsce w środku niczego na ubitej ziemi, gdzie stoją taksówkarze i, zobaczywszy nas, krzyczą „foreigners”. I zaczynają się negocjacje. 7-5-6 kończymy. O 6 nad ranem marzymy o pokoju hotelowym, ciepłym prysznicu i dwóch, może trzech godzinach snu.
Dojeżdżamy więc do naszego Royal Diamond Hotel, którego nazwa jest jednak odwrotnie proporcjonalna do ilości gwiazdek (dwie byłby przesadą), z uśmiechem na twarzy mówimy zaspanemu recepcjoniście, że mamy rezerwację przez booking.com i…. zaczynają się schody! Nie mamy dla Państwa pokoju i co nam Państwo zrobicie. Możecie poczekać do 9 (3h!!!), może wtedy ktoś coś zaradzi. Po kilkudziesięciu minutach utarczek słownych, znalezieniu naszego nazwiska na jakiejś bocznej kartce i zmuszeniu go do rozmowy z menadżerem, dostajemy tymczasowy pokój, w którym możemy się zrelaksować (czyt. wykąpcie się i zdrzemnijcie), a o 12 mamy dostać ten właściwy. budzimy się o 12.11 i chwilę potem przenosimy się … do pokoju naprzeciwko. Rafałku, podobał Ci się standard? :)
ok. 13.00 wyruszamy z hotelu, by poszukać śniadania. Wydaje nam się, że najłatwiej będzie w centrum handlowym, ale i tu schody. Serwują tu koreańskie kimchi oraz amerykańskie donaty. No nic, na głodnego idziemy dalej. Znajdujemy Singapurczyka, który - dzięki bogu - posługuje się jeżykiem anglosasów. Pokazuje nam cały food court centrum (w życiu byśmy tego nie znaleźli), a następnie prowadzi nas do jednego z niewielu agentów podróżnych. Tam załatwiamy sobie wycieczkę po okolicach Mandalay oraz bilety do Baganu. Wszystko fajnie, ale człowiek jeść musi. Mnie na głodnego podnosi się poziom agresji, więc na gwałt szukamy czegokolwiek. I znajdujemy. Kurczaka z orzechach nerkowca i kurczaka na słodko-kwaśno. Popijamy pierwszym w tej podróży piwkiem Mandalaj (niestety ciepłe nie urywa czterech liter, mimo zmrożonych kufli). Jest dobrze!
Jest tak dobrze, że idziemy spacerem do skrzyżowania 80 z 24, gdzie znajduje się brama wejściowa do Mandalay Royal Palace, ale niestety tą wchodzą tylko tubylcy. Byliśmy ostrzegani przez przynajmniej 3 osoby, ale doświadczenia tajsko -wietnamsko-malajskie kazały nam zignorować te sygnały i brnąć do przodu. A tymczasem Birmańczycy mówią prawdę. Oczywiście, oferują w zamian całą gamę serwisów transferowych, ale wciąż mówią prawdę. No nic, Royal Palace musi na nas poczekać. Zmieniamy więc plan i udajemy się na Mandalaj Hill, wzgórza wznoszącego się 226 m nad miastem (od którego zresztą miasto wzięło swoją nazwę), a z którego rozciąga się zapierająca dech w piersiach panorama na Mandalaj i jego okolice. Z poziomu Świątyni Su Taung Phyi Phaya obejrzeliśmy urokliwy zachód słońca i taksówka wróciliśmy do hotelu.
Samo Mandalaj, za wikipedią, położone jest w suchej strefie Birmy (skąd te kałuże zatem?), na przebiegu uskoku Sikong pomiędzy płytami tektonicznymi indyjską a sundajską. W związku z tą informacją, nie dziwią nas zatem trzęsienia ziemi występujące w tym rejonie. Miasto z kolei około 2 tysiące świątyń, lepiej lub gorzej zachowanych. Niezależnie ile dni się tu spędzi, i tak się ich wszystkich nie obejrzy. Birmańczycy wprawdzie mawiają „jeden dzień, jeden jard! Bagan nie ucieknie”, ale prawdę powiedziawszy Mandalay na razie nas nie urzekło. Ciemne (brak oświetlenia miejskiego), brudne, tylko główne ulice mają względny asfalt, drogi zawalone skuterami (niedobory skuterów w Rangun nadrobione nadwyżką skuterów w Manadalay) i naprawdę bardzo ciężko o kogokolwiek z podstawowym angielskim.
Ludzie jednak niezmiennie mili i widać ich zaangażowanie w chęć pomocy. Zobaczymy co przyniesie nam jutro.