PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Zaczęliśmy od hotelowego śniadania, na które podano tosty z dżemem i bananem, a „rozrywki” dostarczał program wspominający tajskiego króla, niedawno zmarłego. Trochę się zdziwiliśmy, ale w sumie gdyby Władkowi się coś stało, u nas też by leciały programy na jego temat. Punktualnie przed 9 przyjechał zamówiony samochód i wyruszyliśmy na całodzienną wycieczkę po okolicach Mandalaj.
Rozpoczęliśmy od Innwa (Ava), małej wysepki, na której czas zdał się zatrzymać. Do wyspy płynęło się może 5 minut łódką. Końską bryczką zwiedziliśmy najważniejsze punkty, w tym wieżę obserwacyjną, monastyr Maha Aung Mye Bom San czy XVII wieczną drewnianą pagodę, w której mnisi prowadzą szkołę angielskiego, kultury zachodniej dla 8 uczniów. Wstrząsające dla mnie w tym miejscu było pierwsze zetknięcie się ze śmiercią psa, który musiał zdechnąć dosłownie sekundy wcześniej. Wciąż był taki różowy i świeży. No nic, życie trwa dalej. Nasz woźnica, który próbował być również przewodnikiem, poinformował nas, że z egzotycznej fauny występują … ryby. Ja liczyłam przynajmniej na jakieś węże, ale nie ma nic poza rybami, kurczakami, świniami i krowami. Egzotyka pełną gębą!
Następne w kolejce było Sagaing, święte miejsce mnichów i mniszek, które tu żyją, dorastają i dalej decydują o swoim życiu. Ze wzgórza Sagaing zobaczyliśmy piękną panoramę miasta. Można by ją opisać trzema słowami: „stupy, stupki stupeczki”. Ogłosiliśmy nawet konkurs na panoramę bez stupy. Nikt nie wygrał!!
Kolejne dwa punkty na mapie zwiedzania to siedziby mniszek i mnichów. Oczywiście oddzielne i oczywiście w obydwu byliśmy nie lada atrakcją. Zazwyczaj to my otwieramy ze zdziwienia lub zachwytu buzie, ale tutaj - jako biała nacja - jesteśmy tak nieliczni, że to my stanowimy element egzotyki dla autochtonów. Natomiast mimo zainteresowania i ciekawości, nie sposób odmówić im życzliwości. Ciągle się uśmiechają, zagadują, machają i liczą na odwzajemnienie oznak sympatii.
Zaczepił nas nawet jeden z mnichów, który przyznał, że ma wielu znajomych Polaków, a ostatnich poznał tego poranka na moście U-Pein. Wykazał się nawet niezłym poczuciem humoru. Zapytał nas o imię, a sam zapytany odpowiedział „Lewandowski” :) W sumie to lepiej, że tak kojarzą Lewego, a nie jak Christiano Ronaldo który pozuje z plakatów szamponu przeciwłupieżowego Clear :)
Ostatnia była Amarapura, czyli jedna z dawnych stolic Birmy. Szczyci się ona najdłuższym na świecie mostem zbudowanym z drewna tekowego (którego nota bene Birma jest największym producentem na świecie), a który liczy sobie 1 200 m w jedną stronę. Szerokości ma może ze 2 metry. naturalnie, jeśli liczyliśmy na intymność miejsca i zachód słońca dedykowany wyłącznie dla nas, to zapomnij. Ruch jak na Marszałkowskiej. Niezależnie od wszystkiego, urok miejsca bezdyskusyjny. Piękne refleksy słoneczne odbijające się w wodzie, rybacy zwijający sieci i masa turystów na łódkach, by uchwycić most o zachodzie słońca z poziomu wody. Z pewnością główna atrakcja dnia i naprawdę warto było zainwestować te 40 USD :) Ale to co mnie najbardziej uderzyło tego wieczora, to niewątpliwe potwierdzenie że my, a zwłaszcza Łukasz, stanowimy nie lada kąsek kulturalny. Nie często bowiem ktoś podchodzi do Ciebie i prosi o wspólne zdjęcie. Hmm, kto wie … może spotkali wcześniej Tomasza Karolaka ?! :)
OCZAMI ŁUKASZA
Celebrytą być - tak mógłbym zatytułować dzisiejszy dzień. Nie jest jednak łatwo ustawiać się do kolejnego zdjęcia, bo w końcu celebryta nie może mieć takiej samej miny na każdym zdjęciu. Raz ujęcie z lewej, raz z prawej, raz kciuk w górę, raz victoria - w końcu pomysły się kończą, a jak kończą się pomysły to zaczyna się rutyna czyli …raz ujęcie z lewej, raz z prawej, raz kciuk w górę, raz victoria itd.
A tak na poważniej to było to dość dziwne doświadczenie. Początkowo myślałem, że się nam tylko zdawało, że jesteśmy „opcykiwani” przez wszystkich dookoła. Później już byłem pewny, że robione są nam zdjęcia z ukrycia, następnie napotykani na trasie miejscowi lekko się potykali, bo gapili się na mnie/nas zamiast pod nogi. Na końcu byłem już po prostu na legalu proszony o kolejne fotki. Niby jest to śmieszne, ale z drugiej strony pokazuje jaką atrakcją mogą i są wciąż „biali” w tym regionie świata. Niby spotyka się turystów dookoła, ale w dalszym ciągu biały to coś nowego, nieznanego …po prostu egzotyka. Musi coś w tym być, skoro małe mniszki (notabene ubrane w przepiękne różowe stroje) przerywały swoje głośne modlitwy i wybiegały na ulicę, aby się nam przyjrzeć i pomachać …licząc na chwilę rozmowy.
Zdumiewające jest również to jak ludzie reagują na słowo Polska. Naprawdę od razu stają się jeszcze bardziej rozmowni, dopytują o szczegóły życia itp. Dowcip mnicha z „Lewandowskim" uważam za jeden z lepszych. „Lewy” jest naprawdę rozpoznawalny, bo także nas „woźnica” na słowo Polska od razu wypalił „Lewy”. Kiedyś na słowo Polska padało w odpowiedzi JPII, Wałęsa, czy Boniek, teraz jest tylko Lewy - brawo on, bo naprawdę zapracował na tę sławę. Brawo także my, że swoim zachowaniem pozostawiamy, przynajmniej w Birmie, dobre zdanie o Polakach. Może więc powinienem tu zostać na dłużej, bo czeka mnie mega kariera „rock’n’roll’owego hochsztaplera”? Grzesiek nie stresuj się na zapas …to tylko dywagacje ;-)
No nic, życie wróciło już do normy, woda sodowa odgazowana, a więc nie ma co uderzyć do głowy ;-)
Podróżujemy po Azji od 2010 roku. Zwiedziliśmy od tego czasu już trochę, ale to co dziś zobaczyłem w chińskiej restauracji w Mandalay powaliło mnie na kolana. Na początku menu, zaraz po informacji w języku niemieckim (?), ale przed info po francusku oraz po angielsku (przypadek?) pojawiła się informacja w języku polskim o tym, iż jedzenie jest ekologiczne, bez dodatku glutaminianu sodu i innych detergentów zaczynających się na literę E. Dlaczego zostało to wstawione, naprawdę nie wiemy, ale może odpowiedz zawarta jest już powyżej - Birmańczycy widocznie lubią Polaków ;-)
Z takich mniej miłych kwestii, to nie wiedziałem, że moja żonka widziała śmierć zwierzęcia po raz pierwszy w życiu. Rzeczywiście ten biedny piesek musiał „wyzionąć ducha” kilka chwil wcześniej. M miała straszną zawieszkę i była bliska płaczu …taki life ;-(
Chciałbym tylko przypomnieć, że na pewno nie jest to pierwsza śmierć widziana w jej życiu, bo przecież nie można pominąć tutaj rybki z Bułgarii, której tak bardzo Marian chciał pomóc dostać się z powrotem do wody, że …powiedzmy że to był ten pierwszy raz.
Jutro czekają nas zapewne kolejne stupy, które zwiedzać będą nasze stopy. Uwierzcie na słowo, gdziekolwiek się nie spojrzy widać kolejną świątynię i kolejną i kolejną …i … :)