PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy znów tostami z bananem, bo kurczak z ryżem od rana to dla mnie trochę nazbyt egzotycznie.
Następnie transfer nad przystań, skąd łódka zabrała nas do Mingun, starożytnego miasta położonego godzinę drogą wodną od Mandalaj.
Przy tej okazji warto wspomnieć, że transfery w rozumieniu tych, którzy już trochę po Azji podróżowali, odbiegają znacznie od tych definicji w Birmie. Funkcjonuje tu transfer prywatny, co oznacza że jeśli chcesz popłynąć łódką do Mingun, to będziesz mieć łódkę na wyłączność. Coś co nas bawiło w Tajlandii, Wietnamie czy Indonezji, tutaj jest na porządku dziennym. Szukacie czegoś innego? To najpierw nauczcie się birmańskiego, w przeciwnym wypadku będziecie przyjęci z honorami, ale sami za ten honor zapłacicie :)
Brzeg rzeki zasadniczo nie różni się od tych nam znanych. Przy nim toczy się bowiem życie. Ludzie się tu kąpią, myją naczynia i zęby, piorą, poją zwierzęta. Woda ma zapewne cały skład chemiczny znany z tablicy Mendelejewa, ale oni tak funkcjonują. Tutaj też „osaczają” wręcz tych nielicznych przybyłych białych (każdy na swojej własnej łódce) i próbują sprzedać wszystko, zanim zrobi to ich sąsiad. Dajemy się „porwać” przewodnikowi, który oprowadza nas po swojej wiosce i opowiada nieco historii związanych z tymi nielicznymi zabytkami miejsca.
Najważniejszą jest ceglana stupa, która w zamierzeniu miała składać się z trzech poziomów, po 50 m każdy. Polecił ją zbudować król na przełomie XVII i XVIII wieku, ale niestety zbyt wcześnie mu się zmarło i nie dokończył dzieła. Środek stupy uległ zniszczeniu na skutek licznych trzęsień ziemi nawiedzających ten region (z czego ostatnie tutaj było w 2012, natomiast w sierpniu 2016 w wyniku trzęsienia ziemi w Bagan zniszczonych lub uszkodzonych zostało ponad 150 zabytków, z tego część wpisana była na listę światowego dziedzictwa UNESCO ), zewnątrz natomiast budowla jest wyraźnie ale zaledwie popękana.
Następnie odwiedziliśmy świątynię poświęconą wybitnemu mnichowi Sayadaw Bhaddanta Vicittasarabhivamsa, który posiadł niezwykły dar pamięci i jako jedyny dotąd potrafił wyrecytować z pamięci 16 000 stron ksiąg buddyjskich. Do tego zrobił wiele dla lokalnej społeczności - szpitale, szkoły, drogi - za co do dziś go uwielbiają, mimo iż zmarł jakieś 24 lata temu. Nasz przewodnik w sumie też nie ma się czego wstydzić. Operuje 5 językami (sprawdziłam angielski, włoski i francuski), których uczy się od turystów.
Komu bije dzwon w Mingun? Każdemu, w kto w niego uderzy, a że chce to zrobić każdy turysta, to dźwięk dzwonu niesie się nieustannie. A to nie byle jaki dzwon, tylko 90 ton czystego brązu (nie z chemicznego punktu widzenia), który ustępuje ponoć tylko temu z Moskwy.
Chwilę potem weszliśmy jeszcze na teren szkoły dla mnichów i mniszek, które zjeżdżają tutaj z dalekiej północy, by uczyć się - uwaga! - języka birmańskiego, bez znajomości którego nie poradzą sobie bowiem, jeśli chcą żyć i pracować poza swoimi rdzennymi społecznościami. W Birmie jest bowiem 9 różnych języków, podobno w ogóle do siebie niepodobnych, i tylko 1 oficjalny. Dzieci były wyraźnie zainteresowane naszą obecnością, a jak Łukasz zaczął grać z nimi w piłkę, to widać było że ekscytacja miesza się troszkę z zawstydzeniem. Łukasz kurtuazyjnie jednak nie strzelił gola, dzięki czemu bramkarz zyskał uznanie w oczach kolegów.
Końcowym punktem wycieczki była Świątynia Królowej, piękna, biała i jakby nowa. Tajemnicą nowości budowli jest fakt, że całkowicie zniszczona przez trzęsienie ziemi, została odbudowana gdzieś w początkach XX wieku.
I tak dobiegł końca nasz niemal 2 godzinny spacer po starożytnej wiosce Mingun, w której dzisiejsi ludzie żyją w tle wielkiej historii królów o królowych. Na łódeczce zakupiliśmy sobie piwka i tak o to wznieśliśmy toast za zdrowie Mariana, który dziś kończy 40 lat :) Wszystkiego Najlepszego My Friend!
Po przybiciu do portu, czekał już na nas nasz kierowca, który zabrał nas na lunch (w końcu zaspokoiłam swoją potrzebę zjedzenia czegoś pomidorowego), by następnie udać się na zwiedzanie Royal Palace czyli otoczony fosą i murami obronnymi teren jednostki wojskowej. Dawniej wznosił się tutaj symbol imperialnej (brytyjskiej) chwały Birmy - ceglano-drewniany pałac królewski - który w 1945 roku został zbombardowany przez samych Brytyjczyków, próbujących odciąć drogę wycofującym się wojskom japońskim. Dziś zatem oglądaliśmy jedynie rekonstrukcję pałacu i to wątpliwej jakości.
Chwilo odpoczywamy, albowiem temperatury są dzisiaj naprawdę wysokie - sami Birmańczycy podkreślają, że jest to wyjątkowo upalny dzień. Ja osobiście muszę przyznać, że temperatury tutaj są dość wysokie, nawet jak dla mnie, która uwielbia ciepło i ten klimat. To najcieplejsze jak dotychczas miejsce, w którym byłam, jeśli nie liczyć plaży na wyspach Perenthian w Malezji, ale tam to była na słońcu … Tu jest w cieniu i bez wody! Puf jak gorąco!
Wieczorem wahamy się pomiędzy kinem (sic!) a kolacją zakropioną piwem Mandalay :)