OCZAMI ŁUKASZA
Wczorajszy dzień miałem przesra.. w dosłownym, a nie przenośnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście oszczędzę wszystkim szczegółów, ale nie za fajnie zwiedza się pagody, stupy oraz świątynie mając ciągłe parcie na punkt podtarcia. Piękno Baganu doceniam dopiero dziś, przeglądając zdjęcia z wczoraj. W Egipcie zwykli to nazywać”klątwą Faraona”, zaś tu, w Birmie dopadła mnie zapewne „klątwa Buddy”. Kara musiała być sroga za to, że wlazłem w „japonkach” na dach jednego z Monastyrów (po naszemu klasztor), aby podziwiać widoki. Jak widać Budda widzi wszystko, a osoba dopuszczająca się zniewagi (czyli w tym wypadku ja) ma po prostu przesrane …Jakby powiedzieli w Nepalu czy Indiach „taka karrma”. Najważniejsze, że dziś czuję się już naprawdę dużo lepiej.
Dziś rano (czytaj o 4 nad ranem) mieliśmy zaplanowany wyjazd na górę Popa, aby zobaczyć z tego miejsca wschód słońca. Niestety nie pojechaliśmy tam z rana (de facto jeszcze w nocy), z dwóch powodów. Po pierwsze, jak zaczęło padać, tak naprawdę to LAĆ około 23, to przestało w okolicy 5. Po drugie miałem dość krótką noc, bo nader często spędzałem ją w miejscu, w którym raczej się nie śpi, no chyba, że na DUŻEJ bani ;-)
Budzik zadzwonił niemiłosiernie głośno w okolicy 3.30, krótka narada z Małgosią i ubrany w płaszcz przeciw deszczowy idę przełożyć naszą wycieczkę na godzinę 10. Pan kierowca już na nas czekał, lekko się zmartwił, że nie jedziemy, ale wręczone 5000 kyatów sprawiło, że uśmiech znów wrócił na jego twarz. Szczegóły naszej wycieczki opisane zostaną zapewne przez Małgorzatkę, ja chciałbym tylko wspomnieć o dwóch kwestiach związanych z Mount Popa. Kiedy jechaliśmy tam we dwójkę samochodem, jakieś 7-10 km przed celem zauważyliśmy stojące przy drodze osoby, w różnym wieku, od małych skrzatów po już osoby w podeszłym wieku. Wszyscy do nas machali, jak nam się zdawało, więc i my odmachiwaliśmy. Po chwili zorientowaliśmy się, że to żebracy i nie machają nam na powitanie, ale po to byśmy się zatrzymali i ich wspomogli. Oczywiście to nie jest pierwszy raz w moim życiu, kiedy widzę osobę żebrzącą o pieniądze, ale pierwszy raz widziałem żebraków (nie chodzi mi o pejoratywne znaczenie tego słowa) na odcinku około 3 km. Uwierzcie mi na słowo pisane, to był straszny widok. Poczuliśmy się dość dziwnie, wiezieni prywatnym samochodem, gdzie za oknem widzi się rzekę ludzi proszących o wsparcie.
Druga rzecz o jakiej chciałbym wspomnieć to schody prowadzące do świątyni. Podobnież jest ich aż 777 (3 siekierki), chcieliśmy sprawdzić, czy aby nie np. 888, czyli 3 bałwanki. Rozpocząłem dzielnie liczenie, przy 256 dałem sobie spokój. Raz, że atakowały nas małpy - odkryłem kolejne zastosowanie selfiestick’a, jako odstraszacz małp - dwa, że musieliśmy się zatrzymywać i łapać oddech, poprawiając łykiem wody. To nie są schody, które by przeszły nasze europejskie normy BHP, więc wchodzi się po nich dość ciężko.
A teraz z innej „beczki”, takie birmańskie ciekawostki, które co i rusz przekazuje w komentarzach tata Małgosi (raz jeszcze dzięki, bo to naprawdę fajnie uzupełnia naszą podróż).
Kiedy odwiedziliśmy birmańską restaurację po raz pierwszy, w nasze uczy „rzuciły się” kosze, wiadra postawione przy każdym stoliku. Pomyśleliśmy, że to po to, aby gość nie musiał szukać kosza i mógł w każdej chwili wyrzucić to co mu przeszkadza. Super podejście. Niestety te kosze nie służą do tego. Azja jeszcze nie raz, nie dwa nas mocno zaskoczy. Sportem narodowym w Birmie wydaje się być „odcharchiwanie” (czy jak to się pisze?). Zapewne są trzy wiodące konkurencje, tj.: na częstotliwość, na zawartość oraz na wielkość. Przepraszam, bo brzmi to strasznie obrzydliwie, ale raczej nie uda Ci się spotkać w Birmie mieszkańca, który nie chciałby zostać mistrzuniem w każdej z trzech ww. konkurencji ;-( A teraz wyobraźcie sobie nasze zdziwienie i malejący diametralnie poziom apetytu kiedy zidentyfikowaliśmy do czego służą stojące przy każdym stoliku w restauracji kosze/wiaderka.
Dodatkowo, warto dodać, że Birmańczycy uwielbiają rzuć betel, czyli czerwone ścierwo, dzięki któremu są bardziej szczęśliwi. A to że przy okazji ich twarze wyglądają, jakby wyrwano im przed sekundą ze trzy zęby, to inna sprawa. Betel wkłada się do ust pomiędzy dolną wargę, a zęby (coś a’la tytoń) i trzyma w ustach, aż nie odda czerwonego koloru. Jak się to zadzieje, to wypluwa się zawartość na ulicę lub do opisanych wyżej wiader. Po prostu mniam. A że betel nie pachnie jak 'colgate' czy inny 'blend a med’ (Małgosia porównała to do zapachu z ust osób cierpiących na halitozę) to na bliską rozmowę z naszej strony żaden Birmańczyk raczej nie ma co liczyć. Początkowo w Yangon, kiedy widziałem co i rusz na ulicy czerwone plamy, czy to na drzwiach samochodów (wersja dla kierowców wypluwających przez okno), czy na chodniku (wersja dla przechodniów lub oczekujących) pomyślałem, że jest tu szalenie niebezpiecznie. Pochodzę z Łodzi, więc dla mnie czerwone plamy na ulicy oznaczają, że kibole Widzewa musieli spotkać kiboli tego drugiego klubu i nie doszli, najogólniej pisząc, do porozumienia. Byłem więc mocno spięty i wypatrywałem zagrożenia na każdym rogu ;-) do czasu ...
PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Wczorajszy wieczór zaczął się dość wcześnie, bo Fibak wylądował w łóżku z migreną i zatruciem pokarmowym. A nieoświetlone ulice nie skłaniają do samotnego wałęsania się po nich, jeśli w ogóle taki plan przyszedłby mi do głowy. Spędziłam więc czas z audiobookiem Katarzyny Bondy „Lampiony”, który obok akcji kryminalnej charakterystycznej dla tej autorki, opisuje również Łódź z roku 2015. Niekiedy z entuzjazmem, niekiedy naturalistycznie.
Pamiętam, że gdy odpływałam, pomyślałam jeszcze „nie pada! będzie ładny wschód słońca”, ale moje nadzieje spłonęły żarem lampionu, gdy o 23 zaczęła się nawałnica, oberwanie chmury czy jakkolwiek to zwał to coś. Pora deszczowa jest tu w gruncie przyjazna mieszkańcom. Ludzie żyją tu zgodnie z cyklem słonecznym, tj. wstają o świcie, zapadają w sen po zmroku. Generalnie o 20 niewiele się dzieje. Fakt więc, że pada tylko w nocy, z pewnością ułatwia funkcjonowanie.
Po nocnej zmianie planów, o godzinie 10 byliśmy gotowi do odjazdu, wcześniej zjadłszy parę tostów na śniadanie, popitych bardzo mocną, czarną herbatą.
Droga dość monotonna, trwała godzinę z małym hakiem. To co utrwaliło mi się z trasy, to chińskie maszyny drogowe (kraje ościenne i azjatyckie jak Japonia czy Singapur, mocno inwestują w różne gałęzie biznesowe Birmy, zarówno w sektorze prywatnym jak i państwowym) oraz aleja żebraków - kilkukilometrowy odcinek drogi, wzdłuż którego stoją ludzie wystawiający rękę po pieniądze. Nawet jeśli uszczęśliwisz jednego, nie zbawisz całego świata.
Góra Popa (po birmańsku „popa” znaczy „kwiat”) to wygasły stratowulkan (Rafałku, stratowulkan to taki z charakterystycznym stożkiem, z którego podczas wybuchu wypływa lawa i ulatniają się gazy), który po raz ostatni dał o sobie znać w 442 w p.n.e.. Wysoki na 1518 m n.p.m., a na szczycie znajduje się klasztor, który - zgodnie z wierzeniami Birmańczyków - zamieszkuje 37 potężnych duchów Nat. Te kiedyś były ludźmi, którzy zginęli na skutek tragicznych zdarzeń. Podobno, by ich nie rozgniewać nie wolno zakładać niczego czerwonego ani czarnego, bowiem wtedy rzucą na Ciebie klątwę. Miałam więc dylemat: czy użyć mojego czerwonego sarongu by okryć się na wypadek skoku małpy na plecy, albowiem takie rzeczy działy się na naszych oczach, i tym samym wzbudzić gniew duchów, czy też nie narażać się duchom, tylko małpom. Optymista powiedziałby, że zadbałam i o duchy i o małpy, pesymista z kolei stwierdziłby, że nie wyszłam z tego obronna ręką. Trochę nosiłam sarong, trochę go bowiem nie nosiłam.
Te 777 schodów dały mi się we znaki. Raz, że schody były strome, dwa, że co chwila było „donation center” na czyszczenie schodów, zabrudzonych małpimi odchodami, resztkami jedzenia, zwykłymi śmieciami. W związku z tym warto dodać, że zgodnie z tradycją musieliśmy pokonać te schody na boso…
Gdy zeszliśmy na dół, zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na popas i piciu, ale skorzystaliśmy tylko z piciu (pierwszy i jedyny kawałek zjedzonego pomidora wylądował w kibelku w ciągu 5 minut od połknięcia, nie wnikajmy dlaczego). I droga powrotna. Szybki lunch, nie za bardzo wart rozwodzenia się nad nim na dłużej, i idziemy obejrzeć ostatnią atrakcję Bagan - świątynię Shwe Zi Gon. Majestatyczna, pełna złota i … straganów, na których sprzedają wszystko co nie jest ci potrzebne. Oczywiście Fibak dał się skusić na bransoletkę, zbyt małą dla siebie, a ja na nic nie wnoszący w moje życie wisiorek z symbolem środy, kiedy to podobno się urodziłam. I tak byliśmy lżejsi o 5000 kyatów.
Jutro ruszamy do Kalaw, które jest granicą dystryktu Shan. Tam planujemy trekking z noclegiem gdzieś u lokalnych ludzi, których wskaże nam nasz przewodnik. Drugiego dnia chcielibyśmy dojść do Inle Lake, gdzie czekać będzie na nas łóżko i prysznic!
Dziś już tylko relaks i pakowanie. Pobyt w Bagan kończymy naleśnikami z bananem oraz herbatą... zamarzyła nam się gorąca herbata z limonką i miodem. dostaliśmy podgrzaną Lipton Ice Tea z dodatkowym cukrem :)