PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Pozornie nudny dzień, albowiem przez jego większość mieliśmy podróżować z Bagan do Kalaw i w ten sposób przedostać się do dystryktu Shan.
Zanim jednak to się stało, o 4.45 obudziło nas stukanie do drzwi. Otwieramy je i widzimy człowieka, który mówi 'Mount Popa, waiting’ i pokazuje palcem okolice recepcji. Na co my, że anulowaliśmy wycieczkę 2 dni temu. To on znów ‚Mount Popa, waiting’, a my znów, że odwołaliśmy transport. Ze trzy sety takiej wymiany zdań i wracamy do łóżka. Co z tego, skoro przerwał nam najtwardszy sen, a za godzinę z hakiem musimy wstać :(
Punktualnie o 7.30 wsiadamy do busika, który ma nas zawieźć do Kalaw. Nim jednak to nastąpiło, spędzamy godzinę, zbierając różnych ludzi z różnych hoteli. 8.30 i w końcu jesteśmy gotowi do odjazdu. Według zapewnień przewoźnika, busik miał dojechać do celu między 14 a 15. I gdyby nie fakt, że na 5 mil przed naszą destynacją, rozkraczył się w środku niczego i na szczycie góry, pewnie by tak było. Pytanie, co mu dolega. Kierowca ciągle próbuje uruchomić silnik, a ten uparcie rzęzi, rzęzi i nic z tego nie wychodzi. Przyczyna, jak się później okazało, banalna. Zabrakło benzyny. Bus dotoczył się na luzie na 2 m przed dystrybutorem paliwa, a panowie dopchali go. Po zatankowaniu śmignął niczym ferrari.
Bus się zatrzymuje na głównej ulicy w środku niewielkiego górskiego miasteczka. My odziani w krótkie spodenki, dodatkowo spoceni po tym jak kierowca wyłączał klimatyzację wjeżdżając pod górę, wychodzimy niemal w środek wczesnej jesieni. Chłód wieje po nogach i plecach. Na szczęście nasz hotelik jest tylko 3 minuty drogi stąd, więc szybko zrzucamy plecaki w przytulnym pokoiku. Jak do tej pory, jest to nasz najlepszy hotel i szczerze go polecamy wszystkim udającym się do Kalaw - Mya Sabai Inn.
Zaspokajanie potrzeb teoretycznie powinniśmy zacząć od dołu piramidy, ale w rzeczywistości najpierw organizujemy sobie trekking, a dopiero potem rozsiadamy się w nepalskiej knajpie i rozkoszujemy się przyjemnym chłodem, zimnym piwem, gorącym napojem imbirowo-miodowo-limonkowym oraz pysznym, choć niemiłosiernie pikantnym, chicken massala.
Następnie robimy mały rekonesans po małym i ciemnym już centrum miasteczka, organizujemy sobie powrót do Yangon za całe 5 dni oraz wracamy do hotelu przepakować plecaki. Jutro czeka nas 6 godzin trekkingu z przystankiem na lunch u jednego z górskich plemion. Nocować będziemy u lokalnych rodzin, by kolejnego dnia wyruszyć w dalszą trasę, której zwieńczeniem będzie Inle Lake. Miejsce, w którym czas się podobno zatrzymał dawno temu …