PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Dzień zaczęliśmy pysznym śniadaniem. W końcu mogliśmy odstawić tosty z dżemem na rzecz jajecznicy. Dobry posiłek przed planowanym trekkingiem.
Przed 8 meldujemy się u Wujka Sama (Sam’s Family), organizatora naszej wycieczki. Dopełniwszy formalności czekamy na grupę. Ta składa się z 10 osób: 4 Brytyjczyków, 3 Polaków, 1 Irlandczyka, 1 Belga i 1 Hiszpanki, połączonych w rozmaite pary. Naszą przewodniczką była Kuku, Birmanka z Taunggyi (miasta nad Inle Lake), która na co dzień studiuje kulturę i historię Birmy, a w przerwach dorabia jako licencjonowany przewodnik turystyczny. Bagażówkami dojeżdżamy na punkt startowy i o 9 z hakiem jesteśmy już na trasie, która dziś wynosi 18 km. Początek jest banalny. Płasko jak w mazowieckim. Ale potem robi się powoli pod górę.
Pierwszy postój mamy po 1,5 godziny w wiosce plemienia Pa-O, gdzie kobiety chodzą odziane w tradycyjne czarne szaty oraz kolorowe turbany na głowach (czerwone, różowe, pomarańczowe). Czerń to kolor alchemii, ostre czerwonawe barwy to symbol smoka. Ci ludzie wierzą bowiem, że powstali w wyniku miłości alchemika i matki smoków. Posileni lokalnymi przekąskami i napojeni zieloną herbatą, ruszamy dalej.
Dalsza trasa wiedzie przez pola kukurydzy, imbiru, chilli, kapusty i co tylko można uprawiać na tym czerwonoziemie. Doskonale czują się tutaj również krzewy gwiazdy betlejemskiej. Chęć zrobienia zdjęcia kosztowała mnie niemal zawał serca. Scena jak z grzybobrania z Marianem kilka lat temu. Jak zobaczyłam kwiat, biegnę do niego niepomna na to co może być rozpięte między drzewami. I odbijam się od lepkiej pajęczyny, a na twarzy ląduje mi 8 wielkich odnóży. Moi towarzysze podróży musieli mieć niezły ubaw patrząc na moje reakcje, mnie do śmiechu raczej nie było. Pająki te, choć duże i bardzo ubarwione, są jednak niejadowite, i co więcej, stanowią podobno nie lada przysmak lokalnej ludności.
Po kolejnych 1,5 godziny docieramy do następnej wioski, gdzie zatrzymujemy się na lunch. Kuku poinformowała nas, że tradycja chata plemienna jest dwukondygnacyjna - na górze mieszka rodzina, a na dole zwierzęta: bawoły, krowy, kury, świnie i cokolwiek kto ma.
Ta godzina z hakiem, pyszne choć skromne jedzenie, pozytywnie wpływają na nasz dalszy zapał do drogi.
Droga znów wiedzie w górę lub w najlepszym wypadku przez przełęcze. Widać zmęczenie na naszych twarzach, a do tego zaczyna brakować nam wody i zbliża się deszcz. W oczach ciemniej nam momentalnie i to bynajmniej nie z powodu braku sił. Na szczęście, w niesionym przez Łukasza plecaku znajduje się zakamuflowany 'energy drink’, który otrzymaliśmy jeszcze w autobusie do Mandalay. Niemalże dodaje nam skrzydeł, choć wiemy, że to zwyczajna reakcja organizmu na cukier. Ale dzięki temu docieramy na szczyt w jako takiej formie, mimo że przez ostatnie 30 minut ostro pada, co niestety nie zapewnia nam komfortu chodzenia. Kamienie i ziemia, z którymi do tej pory nasze buty radziły sobie doskonale, teraz są niebezpiecznie śliskie, a do tego błoto skutecznie przykrywa nasze traperskie bieżniki. Idziemy patrząc tylko pod nogi.
Docieramy na miejsce szybciej niż zaplanowała Kuku, co oznacza, że mieliśmy niezłe tempo. Grupa była bardzo zrównoważona pod tym względem, na szczęście nie było wśród nas młodszego czy starszego charta, któremu ambicja kazałaby dojść godzinę przed przewodnikiem. Kuku prowadzi nas do sklepu, gdzie spożywamy chłodne piwo i zatapiamy się w grupowe dyskusje o życiu, polityce i podróżowaniu.
Ok 18 docieramy już do docelowej chaty, w której przyjdzie nam spędzić noc. Warunki bardzo skromne, ale bogactwo przygotowywanego jedzenia oraz uprzejmość gospodarzy wynagradzają tę niedogodność. Z tych największą chyba była toaleta. Nie dość, że na zewnątrz, to dojście do niej groziło uderzeniem głowy w blachę falistą, a do tego trzeba było przejść obok byka bawołu. A ten raczej nie lubił obcych. Ale nic to. Przeżyjemy i docenimy ten komfort życia, który mamy w domu.
Kolacja upływa nam na opowieściach Kuku związanych z kulturą i tradycjami Birmy. Te niestety dla nas Europejczyków, którzy cenią sobie łatwość, przyjemność i wygodę, brzmią jak opowieści z mchu i paproci. A tymczasem Ci ludzie tak właśnie sobie żyją.