PRZEZ PRYZMAT MAŁGOSI
Dzisiejszego poranka wybraliśmy się na zwiedzanie Jeziora Inle, uważanego przez Birmańczyków za cud natury. Ten cud jest położony na wysokości prawie 900 m i otoczony ze wszystkich stron łagodnymi górami. Tereny te zamieszkują w przeważającej części rybacy z plemienia Intha, którzy sami nazywają siebie 'dziećmi jeziora’.
Rybacy znani są z nietypowego sposobu wiosłowania, albowiem stojąc jedną nogą na rufie, drugą wiosłują, dzięki czemu obie ręce pozostają wolne. Cały myk polega jednak na tym, aby podczas zwiedzania odróżnić rybaka od „rybaka". Jedni rybacy bowiem faktycznie łowią, a drudzy udają rybaków i podpływają do ciebie oczekując napiwku za nic, za to tylko, że są obecni na jeziorze. Nie daliśmy się na to nabrać.
Wokół jeziora i na nim samym znajdują się liczne osiedla mieszkaniowe na palach, o bardzo zróżnicowanym standardzie, wśród nich świątynie, świątynki i pagody, pływające ogrody, w których sadzi się kwiaty (lotosy) oraz warzywa (głównie pomidory i to te zielone). Na wodzie odbywają się targi, na których prócz mniej lub bardziej tradycyjnych produktów i usług (nawet stomatologiczne czy fryzjerskie), można spotkać również przedstawicieli wielu etnicznych mniejszości ubranych w swoje tradycyjne stroje.
Pierwszym punktem programu wycieczki była wioska Inn Paw Khone, znana chyba najbardziej z tego, że przywozi się tu niczego nieświadomych turystów do ręcznych szwalni szali z lotosu (aż musimy sprawdzić ich cenę, bo te tutejsze, nawet przy 50% rabacie, były dużo za duże), pracowni srebrniczych oferujących mega bazarowe wyroby czy wytwórni cygar i papierosów, której produkty i sposób ich przyrządzania zyskał nasze uznanie, mimo że sami nie palimy.
Następnie popłynęliśmy do pagody Phaung Daw Do, która jednak zrobiła na nas jak najgorsze wrażenie. Brudno, rozdeptane karaluchy na klejącej się od wszystkiego posadzce, dookoła mnóstwo straganów, a każdy chce żebyś coś kupił właśnie od niego. W środku tłumy ludzi, którzy się modlą, zwiedzają, jedzą obiad czy naklejają płatki złota na jakieś kamienie (nie wiem co to za kamienie, bo kobietom nie wolno było tam wchodzić, a Łukasz nie zarejestrował idei).
Bardzo szybko się stamtąd zmywamy i płyniemy na lunch do jednej z wielu restauracyjek ustawionych na palach. Posiłek nie urywa czterech liter, ale pozwolił przeczekać deszcz i napić się dobrego birmańskiego piwa.
Dalej płyniemy do wioski zamieszkiwanej przez kobiety z plemienia Pataung, zwanymi popularnie 'kobietami - żyrafami’, albowiem ich szyje spowijają mosiężne obręcze.
Te po raz pierwszy zakłada się dziewczynkom, które ukończą 5 lat. Dorosłe kobiety noszą na sobie bez przerwy ok 10 kg mosiężnej biżuterii, które raz na zawsze deformuje ich układ szkieletowo-mięśniowy. Miejscowe opowieści mówią, że obręcze te miały gwarantować wierność żon, albowiem zdradzającej żonie w ramach kary zdejmowano obręcze, a wówczas szyja pod ciężarem głowy ulegała złamaniu. Ciekawa jestem jaką karę nakładają na siebie niewierni mężowie, bo o tym jakoś cicho…
Ostatnim przystankiem był Monastyr Nga Hoe Chaung, znany bardziej jako Klasztor Skaczących Kotów. Wcześniej mnisi postanowili wyróżnić swój klasztor, który ani nie był stary ani piękny, więc występujące tu licznie koty rasy środkowo europejskiej, czyli dachowce, nauczyli skakać przez obręcze. Miłośnikom zwierząt się to jednak nie spodobało i z atrakcji turystycznej pozostała jedynie nazwa. Miejsce jednak urokliwe, choć faktycznie z zewnątrz budowla się absolutnie niczym nie wyróżnia.
Wróciliśmy ok 14, w sam raz na kawę i pannę cottę, która odkryliśmy we wczorajszej knajpce, nazwanej przez nas roboczo 'sówką’ (One Owl Grill)
Chwila odpoczynku i jedziemy dalej… do Taungyi na Festiwal Balonów.. Ten można podsumować jednym zdaniem - balony były dwa (Łukasz i ja), w które zostaliśmy zrobieni. Owszem, jarmark jak się patrzy, mydło i powidło wszelkiej maści, łącznie z tenisówkami, które nabyliśmy na szybko, by nam nogi nie zmarzły. Wybraliśmy się bowiem na festiwal do miasta, położonego na wysokości ok. 2000 m, więc nie uświadczyliśmy tam typowych birmańskich temperatur ;(
Ale od początku. Dojechaliśmy na miejsce ok 17.30 taksówką dzieloną z miłą niemiecką parą. Byliśmy przygotowani na to, że trzeba dojść bazarowym korytarzem na plac, na którym puszczane są papierowe balony, w który wkłada się życzenia, a które płoną zanim pofruną do nieba. I ten spacer był w gruncie rzeczy przyjemny, bo obserwowaliśmy ludzi, sprzedawany rozmaity asortyment, promocje różnych produktów, i znów byliśmy w centrum uwagi :)
Czekaliśmy również na Agnieszkę i Johna, gdyż umówiliśmy się o 19 przy bramie wejściowej. Zakładam jednak, że tak oni jak i my, mieliśmy problem ze zidentyfikowaniem, która brama wejściowa była pierwsza. A potem człowiek niknął na wielkim placu, na którym nie było nic poza światłem i marnym występem jakiegoś lokalnego boys-bandu, który przez 40 minut zapodawał ten sam bit. A balonów jak nie było tak nie ma. Podobno przez pogodę, albowiem jak dobrze wiemy, mokry papier nie zapłonie, a zaczęło padać.
Wycofaliśmy się więc ok 20.20 i wolnym krokiem przebijamy się przez tłum pijanych już młodocianych Birmańczyków. Ci są tak samo głośni jak nasza młodzież, też zwracają na siebie uwagę, ale tu dodatkowo, jak jesteś unikatowym białasem, to zwracają jeszcze uwagę na ciebie, w bardzo różny sposób. Wydostaliśmy sie jednak stamtąd, jakoś, bo w pewnym momencie zapadły egipskie ciemności. Punktualnie o 21 odjechaliśmy umówioną wcześniej taksówką do Nyaung Shwe, gdzie oddajemy się przyjemności ostatniej whisky zakupionej na strefie bezcłowej.