OCZAMI ŁUKASZA
Dzisiejsza podróż do Ngwe Saung minęła dość szybko i w dość nawet komfortowych warunkach. Ale od początku. Umówiony wczoraj taksówkarz, podjechał troszkę wcześniej niż o planowanej 6 rano. Zapakowaliśmy się do środka i o dziwo bez żadnych korków zaczęliśmy opuszczać byłą stolicę Birmy w kierunku oddalonego o około 40 km za miastem dworca autobusowego. Widać było, że życie w mieście zaczyna się równo ze wschodem słońca. W mijanym po drodze parku gromadziła się już dość spora grupa amatorów porannego joggingu oraz ćwiczeń wszelakich. Po około godzinie meldujemy się już na dworcu, gdzie po następnych 15 minutach wsiadamy do podstawionego autobusu. Ten, pomimo że to „lokales”, okazuje się mieć naprawdę BARDZO dużo miejsca na nogi, a w związku z tym podróż mija nam wygodnie. Po 6 godzinach podróżny docieramy na miejsce. Tu jak zwykle oblepia nas tłum taksówkarzy, tym razem w wersji moto-taxi, proponując podwózkę do wskazanego przez nas hotelu. Zastanawia mnie tylko jak mielibyśmy to zrobić, bo nawet jakby zabrało nas dwóch „motocyklistów”, a de facto skuterzystów, to w jaki sposób miałbym podróżować na tym bziku z jednym wypchanym 75 litrowym Alpinusem, drugim podręcznym plecakiem, także dopchanym oraz nie mało mniej wypchanym moim brzuchem? No chyba, że moto-driver odstąpi mi skuter i odbierze go sobie spod hotelu, ale na to nie chcieli się zgodzić ;-)
W końcu ruszamy na pieszo, to tylko 15 minut spacerkiem, które w wykonaniu mojej żony zostało skrócone do minut 10. Generalnie to mam wrażenie, że moją wymaŻonka, chce pobić tutaj wszystkie rekordy w chodzeniu na czas i gdyby były one zapisywane w aplikacji Strava to zapewne miałaby same Kudosy tutaj. Zapewne i Małgosia zwana siostrą, lub odwrotnie siostra zwana Małgosią oraz Maciek mogą to potwierdzić po wspólnych wypadach i do Barcelony i do Aten.
Niestety, po dotarciu na miejsce okazało się, że hotel raczej nie nadaje się na to, aby spędzić w nim ostatnie 4 dni naszych wakacji. Było w nim brudno, obskurnie, obsługa nie mówiła nawet słowa po angielsku i generalnie było do du…
No dobra, to ma być przecież tylko miejsce do spania, bo cały czas mamy być na plaży i rozkoszować się słońcem, wodą oraz piaskiem. Jak się okazało, do plaży musieliśmy iść dobre 700 metrów, bo hotel nie miał swojego zejścia. Kiedy tam dotarliśmy to poczułem się jak John Travolta, który „wylądował” na lotnisku w Radomiu „spoglądam w prawo, spoglądam w lewo i widzę nic"(kto nie widział polecam wpisać w google Travolta+ Radom). Niby plaża bardzo duża i szeroka, ale brak tam jakiejkolwiek infrastruktury, tj. leżaków, parasola, czy nawet knajpki, w której można by zamówić coś do picia/jedzenia. Do wyboru, do koloru było za to różnej maści skuterów, kładów, czy motocykli, które ochoczo ścigały się po plaży. Poszliśmy na spacer brzegiem morza (tylko tam mogliśmy uniknąć rozjechania) rozmyślając co mamy robić, przecież nie położymy się na plaży na ręcznikach bo albo zostaniemy rozjechani, albo dostaniemy udaru słońca, bo cienia tu nie uświadczysz. Idąc brzegiem morza docieramy do wypasionego hotelu Lux, który nie tylko z nazwy taki właśnie jest. Szybka decyzja na tak, rozmowa z recepcjonistą, który porozmawiał w naszym imieniu z poprzednim hotelem, aby oddali nam USD zapłacone już z góry za 4 noce (potrącili 35$ za pierwszą noc, resztę oddali). Po kolejnych 30 minutach meldujemy się w nowym hotelu, gdzie cena choć 2 krotnie wyższa, to standardem przebija poprzedni hotel przynajmniej 4 krotnie. Jednym słowem jesteśmy na plus ;-)
Tu, nareszcie czuję, że mam wakacje. Jest basen, z którego nie wyszedłem przed 2 godziny, bezpośrednie zejście do morza, super pokój i wydająca się równie dobrze restauracja - to potwierdzę po kolacji, na którą się zaraz wybieramy.
Dawno nie pisałem, więc podsumuję po krotce ostatnie dni i moje przemyślenia odnośnie Birmy.
Wczorajsza podróż do Yangon naprawdę dała mi się we znaki. Z jednej strony to był nocny autobus, więc teoretycznie podróż powinna minąć znacznie szybciej niż w dzień, jednak z drugiej strony ilość miejsca pozostałego na nogi, po rozłożeniu fotela przede mną była po prostu znikoma. Jakby tego było mało podróż „umilał” nam co i rusz dźwięk, piszczenie w autobusie. Coś się najzwyczajniej psuło i elektronika dawała znać kierowcy, ale on po prostu to ignorował. Dodatkowo przy niskich obrotach autobus po prostu gasł. Jednym słowem jechaliśmy jakimś rzęchem ;-(
Jak zawsze w przypadku takich transferów, kierowca zatrzymuje się w jakimś upatrzonym wcześniej punkcie, gdzie on dostaje jedzenie za darmoszkę, a podróżni raczej nie mają tam nic do zjedzenia - no chyba że ktoś jest mocno zdesperowany, albo żądny wrażeń. Kiedyś, podróżując po Tajlandii, obudzeni w środku nocy „idziemy za tłumem” i zamawiamy na takim postoju green chicken - to było jedyne co z wyglądu się nadawało. Ten „zielony kurczak coś nam nie pasował od samego początku, coś było w nim zbyt dużo chrząstek. Jak się okazało …były to żaby, więc od tego czasu nie jadamy już w ogóle w takich miejscach …i już. Dodatkowo wczorajszy punkt wyglądał tak, że nie chcieli byście zamówić tam nawet coś hermetycznie zapakowanego.
Podróżując po Azji przyzwyczaił nas już widok szczoteczek do zębów wciśniętych gdzie w toalecie, A to za rurę z wodą, a to po prostu w kubeczku. Pamiętajcie przy tym, że mówimy o publicznej toalecie, a nie takiej w domu. Nie wiem, czy korzystają z tych szczoteczek wszyscy, którzy czują potrzebę odświeżenia paszczy? Bo z kubeczka metalowego położonego przy dystrybutorze z wodą korzystają wszyscy. Każdy, komu chce się pić, podchodzić po prostu do dystrybutora, sięga po kubeczek i zaspakaja swoje pragnienie. I kolejny i kolejny … naprawdę zdumiewający widok. W Polsce za czasów saturatorów (tak pamiętam ten okres), miało się chociaż namiastkę czystej szklanki, która była opłukiwana. Oczywiście czasami zdarzały się na szklankach ślady szminki i może dlatego Kora Jackowska napisała kiedyś tam utwór „Who’s that lipstic on the glass” ;-)
Kolejną kwestia odnośnie toalet, która jest bardzo charakterystyczna dla Azji, to wężyki z wodą (tzw. bidetki). Nie ma papieru, ale jest wężyk z wodą, aby się umyć. Jest to na pewno bardzo praktyczne dla Birmańczyków, którzy pod sarongiem nie noszą bielizny, trochę mniej dla europejczyków, którzy zazwyczaj chodzą w spodenkach ;-)
Coś co mnie niewątpliwie zaskoczyło w Birmie na plus to …straż pożarna, która widoczna jest naprawdę na każdym kroku. Niezależnie od wielkości miasta, miasteczka, czy wsi przez którą przejeżdżaliśmy wozy strażackie lśniły z daleka czystością. Wcześniej, zarówno w Tajlandii, Malezji, czy Wietnamie straży nie widzieliśmy ani razu, a tu proszę niespodzianka. Dodam tylko, że wozy strażackie nie były pokroju Edka z kreskówki „Samochody”, tylko bardzo nowoczesne, których nie powstydziłaby się żadna komenda straży pożarnej w Polsce.
Rzecz, która nas najbardziej zaskoczyła "in minus”, to ta, że Birmańczycy tak generalnie nie znają podstaw angielskiego. W związku z tym, nawet tak międzynarodowe słowa jak toaleta, są dla nich niezrozumiałe. Oczywiście zawsze mógłbym pokazać kierowcy, żeby się zatrzymał i trzymając się za wiadomo co pokazał, że chce mi się siku. Problem w tym, że w większości przypadków to M potrzebowała przystanku, a nie ja. Więc jakby już w końcu kierowca zrozumiał o co mi chodzi i zatrzymał się przy jakimś drzewie (przecież tam sobie poradzę), to co? miałem mu jak w dowcipie powiedzieć: „a teraz skup się i patrz mi na usta, nie dla mnie tylko dla niej”, a więc drzewo odpada? Wiedząc to, postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw google translatora i przetłumaczyliśmy na birmański kilka podstawowych zwrotów, w tym ten „czy mógłby się Pan zatrzymać do toalety” ;-) widok miny Birmańczyków czytającego zwroty w jego ojczystym języku zawsze był bezcenny.
Co zdumiewające, Birmańczycy nie mają problemów natomiast z liczebnikami angielskimi typu 6 hundred lub 2 thousand, te wymieniają śpiewająco. Do tego, że kupowane rzeczy na ogół (w 99% przypadków) nie mają naklejonej ceny zdążyliśmy się już w Azji przyzwyczaić, jednak tutaj w Birmie spotykamy sie po raz pierwszy z tym, iż na ogół nie ma szans na jakieś targowania ceny. No może delikatne ruchy ceny w dół, ale takie naprawdę symboliczne. Nie to co w Tajlandii, gdzie Marian potrafił wynegocjować mniej niż połowę pierwotnie „krzykniętej” ceny..
Warto też wspomnieć o Birmańskich kobietach, które osobiście uważam, za najładniejsze, jakie do tej pory spotkałem w Azji. W naszym odczuciu Birmanki są tak jakby połączeniem Hindusek oraz Wietnamek, które do tej pory uważałem za wzór azjatyckiego piękna. Dodatkowo ich stroje są bardzo kolorowe i co ważniejsze szalenie kobiece. Nie spotkaliśmy jak dotąd ani jednej zaniedbanej Birmanki, każda jest umalowana, uczesana i ubrana w sarong.
Jeśli mnie ktoś zapyta, czy zaczynam już tęsknić za domem, to oczywiście, że tak. Trochę mniej tęsknię za pracą, no dobra nie tęsknię za nią w ogóle ;-) Zmęczyło mnie już trochę to ciągłe przemieszczanie się i potrzebuję w końcu odpocząć na tych wakacjach ;-) Zapewne pobyt na plaży będzie temu służył, bo przez najbliższe dni zamierzam robić …NIC ;-) Chcę tylko odpocząć. Oczywiście skłamałbym pisząc, że nie odpoczywałem do tej pory. Odpocząłem przede wszystkich psychicznie, teraz czas również na odpoczynek fizyczny.
Myślałem, że tego nie będę pisał, ale skoro mam być szczery ..brakuje mi też trochę, tak tylko troszeczkę, Marianów, z którymi podróżowaliśmy najwięcej po Azji. Podróżowanie we dwójkę ma swoje plusy, bo to czas tylko dla nas Czas, który możemy poświęcić tylko sobie i to jest piękne. Jednak we czwórkę podróżuje się łatwiej, zwłaszcza, jeśli towarzyszy Ci tak "sprawdzona w boju” para jak Mariany ;-)