Dzisiejszej nocy przespałyśmy 12 godzin. Mama z przerwami, ja bez. Śniadanie, podobnie jak wczorajszą kolację, zjadłyśmy z widokiem na wodospad Skogafoss. Smakowało wybornie i było sycące.
A musiało być, bo przed nami wspinaczka na przełęcz między górskimi masywami, w które wcisnęły się dwa lodowce. By dotrzeć do szczytu lodowca musiałybyśmy iść przez 26 km, ale to nie było naszym zamiarem. Przez 3 godziny zrobiłyśmy ok 9-10 km, dochodząc do miejsca, skąd zaledwie było widać czapę śnieżną Myrdasjokull. I tak było warto. Droga bowiem wiła się zgodnie z biegiem rzeki Skoga, która co i rusz była przecinana wodospadami, uskokami, i malowniczymi formacjami made by sama natura ... A że malowniczość trasy była wprost proporcjonalna do jej trudności, to siłą rzeczy doświadczałyśmy takich stromizn i wąskich wyeksponowanych przejść, że noga mi się niejednokrotnie zatrzęsła, a i pomyślałam sobie często 'dlaczego nie ma tu Łukasza, przynajmniej mogłabym chwilę popłakać, zostać opieprzona i poszłabym dalej', a tak tylko szłam dalej bez dania ujścia emocjom ... Wróciłyśmy szczęśliwe i oczarowane naturą.
Po powrocie zjadłyśmy liofilizowany lunch, który podobnie jak pierwszego dnia smakował bardzo dobrze. Następnie się zapakowałyśmy i ruszyłyśmy przed siebie drogą krajową nr 1 o szerokości tej z Bolimowa na Szymanów, z myślą o Vik. Ale życie spłatało nam bardzo przyjemną niespodziankę. Nie trzeba bowiem mówić, że brak dotyku lodowca był rozczarowujący mimo iż spodziewany. Jakież więc było nasze szczęście, gdy tknięte podwójną kobieca intuicją postanowiłyśmy skręcić w tajemniczą drogę, która wiodła na 'glacier walk' i faktycznie dotarłyśmy do jęzora lodowca Myrdasjokull. Nie był błękitny i czysty, wręcz był brudny i szary, ale niczym niewierny Tomasz dotknęłam go i ... tak, to był lód. A wokół niego mnóstwo wulkanicznego pyłu, który najpewniej jest tu od wybuchu Grimsvotn w 2015 roku.
Mimo wszystko od tego momentu dręczy mnie pragnienie wejścia na lodowiec... a więc powiem niczym Buka z Doliny Muminków - 'ja tu wrócę ...'
Niebo zaczęło się chmurzyć, słońce przykryły chmury i wiedziałyśmy, że jeśli chcemy zobaczyć czarne plaże, trzeba się spieszyć.
Gdy dojechałyśmy do Dyrholaey, wciąż nie padało. Za to wiał taki wiatr, że naprawdę musiałyśmy trzymać się jedna drugiej, by nas nie zdmuchnęło ... Mama wręcz uratowała mi życie, gdy przy łańcuchu ochronnym próbowałam sobie zrobić selfie. Za mną była tylko przepaść, a wiatr wiał bardzo mocno.. Mamo, po raz drugi dziękuję Ci za ofiarowane życie :) Przy tej pogodzie i mocno ograniczonej widoczności, krajobraz był ponury. Czarne plaże, wzburzone morze i ani jednego ptaka, z których ta okolica ponoć słynie. Gdzie moje maskonury, uznawane za pingwiny islandzkie ???
Kolejnym punktem programu, równie przypadkowym co lodowiec, była plaża Reynisfjara. Słynna ze swoich bazaltowych formacji skalnych. Robi to wszystko niesamowite wrażenie. Jak gdyby skały zostały wyrwane z masywu górskiego, a przy tym tak precyzyjnie jak chirurgicznym skalpelem. Dziś została również słynna z tego powodu, że dokładnie tutaj Islandia pokazała nam swoje drugie, mniej przyjazne oblicze. Wiatr tak silny, że spokojnie mógłby wyrwać drzwi od auta i deszcz, który przenika wszystko ...
Następnie dojechałyśmy do Vik. Chciałyśmy znaleźć jakiś pokój, albowiem nocleg w aucie przy takiej wichurze i deszczu byłby słaby, a poza tym raz na cztery dni wypada się wykąpać :) Zjeździłyśmy całe miasteczko wielkości Radziwia i tylko w jednym miejscu był nocleg. Najważniejsze, że mamy ciepło, porządny dach nad głową i buteleczkę whisky. Wszak nic tak nie rozgrzewa w letnie islandzkie wieczory jak mój przyjaciel Jack ...