Dzisiejszy dzień zaczął się deszczem… i chrapaniem Mamusi. Tak dosadnym, głośnym i zróżnicowanym, że miałam ochotę odciąć jej dopływ powietrza. Na szczęście ok. 5.40 lekceważąc moje próby wybudzenia jej, odwróciła się na lewy bok, dając mi 5 minut na zaśnięcie.
Rano zebrałyśmy się dość zwinnie, albowiem znów siąpiło i pozostawanie w tym cokolwiek urokliwym miejscu nie miało dalszego sensu. Nie widziałyśmy bowiem żadnego z dwóch jęzorów lodowca: Skaftafellsjokull i Oroefajokull, ani tym bardziej czubka wulkanu Oroefajokull. na tym campingu spotkałyśmy dwie kobitki z Karaibów, które przemierzają Islandię dookoła od 15 dni i twierdzą, że pozostałe 5 dni to będzie na styk. To upewniło nas w tym, że przy 7 pełnych dniach nie miałyśmy szans na objazdówkę, a jeśli dodać do tego prędkość świetlną jaką rozwija nasz złomek, szans nie miałyśmy podwójnie.
Zaczęła się więc trasa powrotna, choć nie całkiem, albowiem destynacją na dzisiejszy wieczór jest wulkan Hekla. A dokładniej jego okolice, bo pod samym wulkanem to nawet ja nie chciałabym nocować, biorąc pod uwagę, że - za Wikipedią i Tatusiem - potrafi wybuchać bez ostrzeżenia. Z daleka natomiast prezentuje się malowniczo. Ośnieżone szczyty zatopione w jedynych promieniach słońca widocznych w tej części Islandii. Prawdziwe niewiniątko…
Zanim jednak dotarłyśmy na camping w Leirubakki, minęłyśmy szczyty masywu Kalfafellsheidi, zatrzymała nas rzeka Hagatungnafoss przy masywie Dverghamrar (góry krasnoludzie), urzekł nas wąwóz Fjadrarglijufur położony już w Parku Goetermalnym Katla, zatrzymały nas pola łubinowe z widokiem na Hjorleifshofdi czy wreszcie wulkaniczne tereny w okolicy rzeki Mulakvisl, które w 2011 przeżyły prawdziwie piekło na skutek powodzi polodowcowych spowodowanych przez podlodowcowe erupcje w masywie Myrdasjokull. Patrzy się na to i widzi się piekło jakie natura funduje tutejszym ziemiom.
A potem był Keldur. 11 km wgłąb od głównej drogi, po szutrze, na którym zgodnie z zawartą umową wynajmu samochodu nie powinno mnie być, a jednak … do tej pory każde miejsce widokowe było warte zbaczania z drogi. A tymczasem, dojechałyśmy do farmy, na której był kościół i krowy. Do tego padał deszcz, w związku z czym ja powiedziałam ‚pass’. Tylko dzielna Dziunia poszła zwiedzać lokalny skansenik, a że koron w kieszeni miała dokładnie zero, to wpuścili ja zaledwie na obejście. Niemniej jednak wróciła ze zdjęciem starej glinianki, a ja mam zdjęcie kroky na tle Innri-Vatnafjoll.
Zatrzymałyśmy się na chwilę w Vik, by zrobić drobne zakupy spożywcze. W sklepie spotkałyśmy Polaka, który pracuje tu od 2 tygodni, a już jest zachwycony krajem. Nie tylko płacami, które są 4 razy wyższe jak w Polsce (co pokrywa się z opinią innego Polaka pracującego w Snail.Is), ale i sposobem życia, które płynie spokojnie, bez niepotrzebnego stresu. Wygląda na to, że to jest jednak mój kraj :)
I po tym wszystkim jesteśmy na campingu w Leirubakki. Praktycznie same, z widokiem na Heklę … i muchami. Może i nie ma tu komarów, ale za to są muchy, takie małe gzy, które są bardziej upierdliwe od komarów, bo osaczają Cię stadami i włażą w każdą dostępną na twarzy dziurę. Fuj fuj ble!!!