Nie bez powodu zatytułowałam ten dzień jako w poszukiwaniu słońca, albowiem wieczorem deszcz przegonił nas z ciepłego basenu, całą noc lało jak z cebra, nad ranem była zaledwie chwila bez deszczu gdzie udało nam się zagotować wodę na herbatę, a śniadanie jadłyśmy już w samochodzie. Ze względu na deszcz jak i muchy. W dodatku dobrze, że fotkę z Heklą w tle trzasnęłam wczoraj bo dziś nie widziałam nic poza czubkiem własnego nosa. Zwinęłyśmy się więc z campingu w Leirubakki dość szybko, ponosząc przy tym stratę dwóch ręczników kąpielowych i jednego kostiumu.
Drogą nr 26 udałyśmy się w kierunku Hrauneyar, gdzie miałyśmy nadzieję zatankować, albowiem leciałyśmy niemal na oparach. A to nie Polska, że stacja jest w każdej wsi. Po drodze mijałyśmy czarne krajobrazy spopielone przez wybuchy Hekli i innych okolicznych systemów wulkanicznych. Na odcinku kilkudziesięciu kilometrów nie rosło praktycznie nic. Z jednej strony sejsmologia jest fascynującą dziedziną naukową - gdybym miała kolejne życie, zostałabym sejsmologiem -, a z drugiej widać, jak wiele czasu natura potrzebuje by odtworzyć życie ... Po 15 km droga asfaltowa przestała być asfatltową i kolejne kilkanaście km wlokłyśmy się po czarnym jak smoła szutrze. Po 2 godzinach od wyjazdu przejechałyśmy te 45 km i dojechałyśmy do 'miasteczka' Hrauneyar.
Hrauneyar to w rzeczywistości jedna większa zabudowa, która mieści w sobie stację benzynową, schronisko i bar. Mimo tego, to bardzo przyjemne miejsce. W dodatku praktycznie cała obsługa jest polska. I podobnie jak poprzedni odpytywani Polacy, ci również są zachwyceni Islandią jako miejscem i pracodawcą. Spędziłyśmy tu niemal godzinę, posilając się ciastem czekoladowym i kawą, aby potem ruszyć dalej.
Kolejnym miejscem przystankowym na dłużej, jeśli nie liczyć wszystkich pit-stopów, ilekroć pokazywały się piękne krajobrazy, było Pjodveldisbaerinn, czyli skansen w masywie Burfell. Ciekawe miejsce z chatkami jak w Hobbitonie, ale jeszcze ciekawszy był fakt, że można było wszystkiego dotknąć, przymierzyć, położyć się, które to podejście naprawdę zachęciło nas do interaktywnego poznawania tego mini świata dookoła. Ubrana w wełnianą sukienkę i z mieczem w dłoni poczułam się niemal jak przyszła królowa Winterfell, naturalnie jak już Jon Snow odbierze posiadłość Boltonom.
Następnie zjechałyśmy z drogi nr 32, by zrobić kółko Fludir - Reykholt - Lauragas, a wszystko po to, by odnaleźć w realu dwa miejsca zaznaczone na mojej mapie. I tu uwaga to kartografa - wodospad Dynjandi, zwany inaczej Fjalfoss, znajduje się w zachodnich fjordach, owszem również przy Reynholt, ale nie tym przy drodze nr 35! Straciłyśmy tam godzinę i mnóstwo energii.
Zrezygnowane pocięłyśmy dalej na Hveragverdi. Zameldowałyśmy się na znanym nam kempingu i zrobiłyśmy spacer po mieście.
Słońce znalazłyśmy dopiero na drodze nr 1, między Selfoss a Hvergaverdi :)
Aktualnie, powyciągałyśmy wszystkie dostępne nam ciepłe rzeczy i raczymy się islandzkim pilsnerem przy temperaturze ok 10 stopni.
To nasz ostatni wieczór w Islandii. Jutro zjeżdżamy już do Reykjaviku, mając nadzieję na krótką wizytę w stolicy tego pięknego kraju, by następnie o 22 czasu lokalnego odlecieć do Warszawy.