Gdyby nie budzik o 7.45 wcale byśmy się nie obudzili. A tymczasem trzeba było zejść na śniadanie i wyjechać. Śniadanie było pyszne, choć mało szkockie, bo żadne z nas nie zaryzykowało 'black puddingu’ ;)
Ze Stonehaven, którego nabrzeże o poranku zatopione było w wodzie, w przeciwieństwie do wieczora, wyjechaliśmy ok. 10.00. Do pokonania mieliśmy jakieś 160 km, a pierwszym celem podróży był Cairngorms National Park. Te 160 km wcale nie poszło nam jakoś super szybko. Jechaliśmy krętymi, wąskimi dróżkami, to pnąc się w górę o nachyleniu 20%, to zjeżdżając 20% w dół. Kręciło się w głowie. A do tego wciąż płyniemy po morzu zieleni, która tylko co i rusz zmienia nasycenie. Taka właśnie jest Szkocja, którą widzimy od 2 dni.
Około południa podjechaliśmy pod kolejkę Cairngorm Mountain Railway. Chcieliśmy być sprytni i nie namęczyć się zbytni przy robieniu zdjęć ze szczytu, ale los nas przechytrzył. Kolejka tego dnia nie jeździła ze względu na problemy techniczne, więc mieliśmy tylko 3 opcje: nr 1 - windy route, 2 - service route, 3 - wracamy. Opcja nr 3 nigdy nie była opcją, dlatego po zakupieniu niezdrowych przekąsek w formie chipsów, batonów czy czekoladowego brownie ruszyliśmy 'windy route’. Nazwa nie wzięła się znikąd i jest w pełni zasłużona.
Cała trasa miała nas kosztować 2 godziny. Nie powiem, fragmentami nie było łatwo i pot ściekał po plecach. Do tego pogoda nieco grymasiła, oferując słońce i deszcz na przemian, i tylko wiatr był jedynym stałym elementem. Normalnie deja vu. Jakbym szła do gorących źródeł w Hveragverdi na Islandii. Ale widoki faktycznie zapierające dech. Nawet Rafałkowi, który ma przecież zawsze tyle do powiedzenia, szczęka opadła. ze zmęczenia pewnie również, wszak to jego pierwszy prawdziwy górski trekking, i to naprawdę taki nie w kij dmuchał.
Do stacji kolejki doszliśmy w 50 minut. I całe szczęście, że weszliśmy, albowiem gdybyśmy wjechali kolejką, dokładnie w tym miejscu zakończyłaby się nasza podróż na górę Cairngorm. Okazuje się bowiem, że wjeżdżający kolejką nie wychodzą poza obręb stacji, z jakiegoś określonego powodu, którego szczerze nie do końca rozumiem. Co ma piernik do wiatraka, a turyści wjeżdżający kolejką do ochrony środowiska. A tak przynajmniej mogliśmy się jeszcze trochę napocić. Do szczytu było jeszcze jakieś 30 minut, teoretycznie, bo my zrobiliśmy je w jakieś 20.
A na górze ziąb, wilgoć, wiatry i wilki jakieś. Ponoć w tej partii gór mamy do czynienia już ze strefą subarktyczną. Musiało być zimno, skoro nie tylko ja włożyłam rękawiczki na ręce. Wiatr wiał tak silny, że nie byłam w stanie zrobić zdjęcia z ręki, bez poruszenia. Sam szczyt to plaża głazów, ale otoczona fantastycznym widokiem gór dookoła. Szósty szczyt Wielkiej Brytanii bardzo nam się podobał.
Na dół zeszliśmy 'service route’. Ta, ze względu na kąt pochylenia, naprawdę dała w kość naszym kolanom. Odetchnęliśmy, gdy mogliśmy usiąść na dole w knajpce, posilić się ciepłą zupą brokułową, kanapką z szynką i serem alternatywnie. Zimne piwo i gorąca czekolada też nam nie zaszkodziły ;)
Następnie pojechaliśmy do Inverness, gdzie przez dwa dni będziemy gościć w królestwie Nessie. Zameldowaliśmy się naszym guest house w samym centrum miasta. Jak przystało na szkocki wieczór, kolację zjedliśmy u Chińczyka, a następnie poszliśmy pospacerować po pięknych, kamiennych uliczkach miasteczka. Niestety zaczęło padać, dlatego spacer ograniczyliśmy do rundki wokół zamku.
A jutro czeka na nas Nessie …