Koszmarna noc za nami. Nie dość, że miejsca jak na lekarstwo, to jeszcze sobotnia noc w centrum miasta, w której mieszał się szkocki temperament oraz krzyk mew.
Wstaliśmy o 7.30, a pamiętając doświadczenia z wczorajszego śniadania, tym razem zorganizowaliśmy je sobie sami, korzystając z produktów kupionych wczoraj w polskim sklepie na Margharet Street.
Punktualnie o 8.30 opuszczamy bardzo klimatyczne miasto Inverness, które dzisiejszego poranka żegna nas chmurami, ale wyjątkowo nie płacze… Ruszamy już znaną sobie drogą do Fort Augustus, by jeszcze raz podjąć próbę wejścia na statek. Na miejsce przyjeżdżamy na tyle wcześnie, że możemy jeszcze poobserwować proces śluzowania. Co najciekawsze, ze wszystkich rzeczy, które mogłyby pójść nie tak, Rafałek najbardziej martwił się o kaczki, które były na górnym pokładzie.
O 10 z minutami wsiadamy na pokład statku, który przez godzinę pływał po wzburzonych przez wiatr, ale lśniących w pięknym porannym słońcu, wodach jeziora Loch Ness. Niech nikogo jednak nie zmyli to słońce. Z górnego pokładu zeszliśmy bardzo szybko. Podczas podróży załoga raczyła nas opowieściami z mchu i paproci, a w barze można było się dodatkowo uraczyć single maltem :)
Po uwiecznieniu Nessie na zdjęciach, opuściliśmy Fort Augustus - urocze miasteczko, które najprawdopodobniej słynie jednak jedynie z tego, że organizuje wycieczki statkiem po jeziorze w różnych opcjach. Ale muszę przyznać, że klimacik ma. Dalej trasa wiedzie przez Fort William do Loch Morar, gdzie po drodze mijamy pierwsze wody Morza Hebrydzkiego, które jednak przeplatają się na mapie z kolejnymi 'lochs’. Wybraliśmy Loch Morar, ze względu na srebrne plaże, ale tych nie widzieliśmy na pierwszy rzut oka, więc zabłądziliśmy sobie nieco na trasie do Bracory. Absolutnie przepiękna droga wiodąca nad samym brzegiem jeziora, której szerokość jednak była maksymalnie na jeden wąski samochód. Do tego kozy odpoczywające na poboczu którego nie było, nie bardzo nam pomagały. Wzniesienia takie, że nasz Nissan mógł tam podjechać wyłącznie na jedynce. Częściowo dlatego, że silnik ma słaby, a częściowo dlatego, że droga szła naprawdę stromo pod górę.
W drodze powrotnej odnaleźliśmy drogowskaz na 'srebrne piaski rzeki Morar’ i odpoczęliśmy chwilę na urokliwej plaży.
Droga powrotna to spektakl zakrętów, jezior, malowniczo położonych dolin i wielu kamiennych wiaduktów. My naturalnie szukaliśmy tego jedynego w swoim rodzaju, Glenfinnan Viaduct, którym przez 8 części sagi przejeżdżał Harry Potter na pokładzie Hogwart Expressu. I znaleźliśmy go, przy czym było to dla mnie pierwsze do tej pory rozczarowanie. Być może wiadukt prezentuje się lepiej w zachodzącym słońcu i z okna Hogwart Expressu, gdy widać jego spektakularny łuk. Z perspektywy punktu widokowego jednak był … zwyczajny. Ładny, ale nie taki by być destynacją turystyczną. Oczywiście Rafałkowi się bardzo podobał, do tego stopnia, że postanowił spróbować zrobić jeszcze jedno dodatkowe ujęcie, ale wylądował z kupie błota …
W Glenfinnan, oprócz rzeczonego wiaduktu, jest jeszcze pomnik walczących w powstaniu jakobickim Szkotów. A wszystko to w scenerii przepięknego polodowcowego jeziora Shiel, otoczonego masywem dumnych szkockich gór: Meall a Bhainne czy Bein Odmar. Nic dziwnego, że okolice posłużyły wielokrotnie jako plany filmowe, i to nie tylko do wspomnianego już Harrego Pottera.
I to był koniec dzisiejszej wycieczki. Zameldowaliśmy się w hotelu, zjedliśmy kolację i skorzystaliśmy z basenu. Głównie Rafałek, u którego basen spowodował największą jak dotychczas ekscytację ;) Teraz już odpoczywamy przed jutrzejszymi trekkingami!