Dzisiaj się wyspaliśmy. Dwa potężne łóżka, które każdemu dały poczucie spania samemu. Szybkie śniadanie i wyjeżdżamy w kierunku Nevis Range.
Plan był inny. Mieliśmy zrobić trekking na Ben Nevis, ale uznaliśmy, że 5-7 godzin na wejście i zejście dla 10 latka, który wchodził po raz pierwszy na 1,245 m, to będzie zdecydowanie zbyt dużo. Wybraliśmy opcję light. Gondolą na masyw Nevis Range, a dokładniej pod szczyt Aonach Mor. Stamtąd zrobiliśmy sobie 90-minutowy spacer na dwa szczyty: Meall Beag (630m) oraz Sgurr Finnisg-Aig (663m). Mało pod górę, bardziej płasko, ale za to po ogromny wiatr. Duło tak, że baliśmy się podejść do krawędzi, by nas nie zwiało. Normalnie jak Dearholey na Islandii, gdzie omal nie straciłam życia …
Około 13 zjechaliśmy na dół. Kilka minut w sklepie z rowerami downhillowymi, albowiem ten masyw Nevis Range słynie z tras rowerowych. Te na pierwszy rzut oka wyglądają na proste, ale im bardziej w las, tym zjazd się zaostrza. Zresztą, kołnierze ochronne wokół szyj rowerzystów nie pozostawiają złudzeń, że ten sport to nie w kij dmuchał.
W drodze powrotnej zwiedziliśmy zamek w Inverlochy. Oczywiście, nawigacja najpierw poprowadziła nas do zamku, który jest jednocześnie najbardziej wypasionym hotelem w okolicy. Fury, które stały pod hotelem utwierdziły nas w przekonaniu, że po zrobieniu zdjęcia architekturze zamku, powinniśmy opuścić to miejsce drogą dla służby :) Na szczęście kolejny skręt okazał się być tym właściwym i trafiliśmy do Starego Zamku w Inverlochy, z którego zostały same ruiny. Mały i klimatyczny, z XIII wieku, zbudowany na potrzeby jednej rodziny. Cztery sypialnie w czterech wieżach, czemu nie?!
Wizyta w zamku wzmogła w nas pragnienie, dlatego uznaliśmy, że najlepszym sposobem będzie wizyta w Ben Nevis Distillery. Godzinna wycieczka, w trakcie której poznawaliśmy tajniki powstawania single malt scotch whisky był niezwykle inspirujący. Nie ukrywam, że zwieńczony degustacją, po której rozmowa z przewodnikiem toczyła się niezwykle gładko i przyjemnie. I tylko Rafałek nie rozumiał, dlaczego w skład jego biletu nie wchodził kieliszeczek tego drogocennego trunku.
Czas coś zjeść? W końcu zbliża się 16.00. Nie, jedziemy do Glen Coe. Malowniczej doliny, która powstała m.in. na skutek wybuchów wulkanów, ale zyskała najbardziej dzięki przejściu wielkiego lodowca Great Glen Fault. Olśniewająca! Zjawiskowa sceneria górska, w której zieleń łączy się z kolorem nieba. Spacerujemy po okolicy dłużej niż nakazuje ścieżka i dłużej niż zakładaliśmy, ale wobec tego pomnika natury naprawdę nie da się przejść obojętnie.
Niechętnie wsiadamy do samochodu, by udać się w drogę powrotną. Zwłaszcza, że słońce zaczyna nas rozpieszczać. Mijamy jeszcze malownicze krajobrazy jeziora Loch Leven czy Loch Linnhe. Zdjęcia w żaden sposób nie oddadzą tego, co tworzy słońce zwieszające się na niebieskich taflach jeziora i zieleni ogromnych gór. Chce się tu zostać na zawsze …
Droga powrotna to również świadomość czekającej nas wizyty w szpitalu. Łukasz musi mieć zdjęte szwy na przestrzeni kolejnych 2 dni. Pełni obaw jak zadziała europejski system opieki zdrowotnej, zwłaszcza że nie pofatygowaliśmy się, by wyrobić sobie NFZ karty zdrowotne, jednak odnosimy sukces. Po półtorej godziny wyjeżdżamy do hotelu, by w końcu zjeść kolację …
A teraz już 1 odcinek 7 sezonu Gry o Tron, który uświadomił nam, że jedno miejsce musimy dodać do listy zwiedzania. Doune Castle, który robił za Winterfell w pilotażowym odcinku 1 sezonu. Tam po raz pierwszy przecież poznałam Jona Snow … :)