Drużyna Dobasa powiększyła się wczoraj o Marzenę z Gdańska, Tomka i Ewę nie wiadomo skąd jeszcze. I to już jest komplet, z którym dzisiaj lecimy na Grenlandię, do Kangerlussuaq. Wcześniej jednak śniadanie, check-out, pociąg, bagaże i dopiero samolot - airbus 330. Lecimy 4,5h więc musi być duży i porządny. A jakby ktoś nie wierzył, że istnieją czarnoskórzy Eskimosi, to ja już mogę potwierdzić :)
Na miejsce dolecieliśmy o czasie, z zyskiem 4 godzin. Lotnisko, jak cała architektura tutaj, to jednopiętrowy barak, w którym przyloty mieszają się z odlotami, a strefę paszportowa przechodzi się niezauważalnie. Żółtym school busem dojechaliśmy to naszej czasowej bazy noclegowej, Old Camp, która jest pozostałością po obecności wojskowej naszych amerykańskich przyjaciół.
Chwila relaksu tudzież ogarnięcia się, a godzinę później wychodzimy do tundry, gdzie mamy nadzieje zapolować na woły piżmowe.
Nasz przewodnik bardzo sobie to wziął do serca i ganiał nas po szczytach i dolinach, aż w końcu na naszej drodze stanęła 3 osobowa rodzina tych majestatycznych ssaków. Stanęła to zbyt dużo powiedziane. Rozpędzona kierowała się ku miejscu, w którym 10 osób stało z wycelowanymi teleobiektywami, nie bacząc na to, że to jednak duże zwierzęta, a ich masa w natarciu mogłaby narobić sporo szkód. Nic się jednak nie stało. Zwierzęta nas w końcu zauważyły i już nie parły do bliskiego spotkania z człowiekiem. Zwyczajnie zmieniły kierunek pędu, ku naszemu rozczarowaniu oczywiście.
Dalej Spacerowaliśmy po górskich wzgórzach, które mieniły się już kolorami wczesnej jesieni. Barwy ziemi w czystej postaci. Po drodze natykaliśmy się na zwierzęca truchła, czaszki, czy same racice. Dość osobliwe znaleziska.
Na jednym ze szczytów posililiśmy się kanapka, która smakowała naprawdę wybornie, pomimo dużej ilości zielonej sałaty czy cm warstwy tłuszczu wokół szynki z wołu.
Ok. 18 wróciliśmy do naszej noclegowni. W świetlicy, która rano najpewniej robi rownież za stołówkę, każdy wyjął co miał i tak czekaliśmy na kolacje racząc się whisky czy nalewkami różnego sortu.
Na 20 tymczasem pojechaliśmy na kolacje to restauracji położonej nad jeziorem pochodzenia polodowcowego. Zjedliśmy halibuta i jagnięcinę. Wszystko pyszne, tylko ilości jak u Amaro. W atmosferze opowieści z gatunku mchu i paproci spędziliśmy kilka godzin.