Tak jak się spodziewałam, jet lag wciąż przy mnie. Wprawdzie obudziłam się o 5, nie 4, ale to wciąż o godzinę za wcześnie w stosunku do budzika. O 7 opuszczamy Old Camp i jedziemy w kierunku lotniska. Odprawa, śniadanie w przy lotniskowej gar kuchni i lecimy do Illulisat.
Ilulisat to największe miasto Grenlandii. Uderza arktyczny chłód, kawałki lodowca pływające luźno po Morzu Arktycznym oraz kolorowe domki bez ładu rozrzucone na kawałku ziemi wydartej skałom. Miasto sprawia wrażenie chaotycznego i jakby w permanentnej budowie. Jest w tym jednak jakiś urok.
Ogarnęliśmy chałupę, zrobiliśmy zakupy i rozpoczęliśmy zajęcia w podgrupach. O 14.00 wybieramy się na spacer z przewodnikiem po miasteczku. Półtorej godziny i miasteczko mamy w małym palcu. Wszystkie domki wyglądają tak samo, są kolorowe i bardzo stare. Pierwsi osadnicy sprowadzili się tutaj w 1741 roku i tylko dlatego, że widzieli potencjał kupiecki w sprzedaży wielorybiego mięsa. A potem się rozwinęło. Przewodnik nie miał jednak złudzeń, że miasto umarłoby szybko gdyby upadło rybołówstwo.
Po 2 godzinnym spacerze, rozeszliśmy się do zajęć w podgrupach, celem uchwycenia tego jedynego, wyjątkowego momentum ...
Powtórzyliśmy to jeszcze wychodząc ok 20 na zachód słońca. Dotarcie we właściwie miejsce nie było jednak proste. Trzeba było znaleźć komin, pokonać schody w górę a potem żółtym górskim szlakiem dojść do miejsca, które dawałoby pełnie fotograficznej satysfakcji. I w tym momencie dowiadujesz się, że zapomniałeś szerokątnego obiektywu... Niszczące...
Wieczorem klasycznie szklaneczka whisky :)