Dobas tak ułożył plan, żebyśmy sobie nie pospali. Pobudka o 5, bo dziś jedziemy na wyspę Disko. Dwugodzinny rejs w jedna stronę, po którym omalże nie zwróciliśmy śniadania, i dopływamy do uroczego miasteczka, z którego robimy siebie trekking w góry.
Zanim to jednak następuje, korzystamy z boiska sportowego, które wykorzystujemy do celów dydaktycznych, ćwicząc zdjęcia w trybie sportowym podczas rozgrywanego turnieju rzutów karnych.
Potem spacerujemy wzdłuż wulkanicznej plaży. Ta różni się od innych widzianych wulkanicznych plaż, że lądują na niej kawałki białego lodu, który stanowi interesujący kontrast dla czarnego piasku. Potem są już góry. Pokryte śniegiem szczyty w podstawie otulone przez piękną czerwoną tundrę, zwiastującą już niechybną zimę.
W trakcie marszu posilamy się zrobionymi naprędce kanapkami oraz colą z wkładką, która podbija nasz stan permanentnej euforii. Pogoda nam sprzyja, więc mamy doskonałą okazję na zrobienie całej masy zdjęć :) Dochodzimy do przełomu, z którego rozciąga się bajeczny widok na zatokę, w której góry lodowe przeplatają się z bazaltowymi strukturami skalnymi. Dotarłam tam już tylko z Marcinami, dlatego mieliśmy niemalże indywidualne zajęcia z fotografii w plenerze.
Późnym popołudniem dołączamy do grupy, która już raczyła się zimnym piwkiem. Marcin nie traci żadnej chwili, by przekazywać wiedzę techniczną. Kilkanaście butelek po piwie to przecież doskonały materiał do ćwiczenia głębi ostrości :)
O 18 wsiadamy na statek, który po 2 godzinnym kołysaniu dowozi nas do Ilulisat. Najwięksi zapaleńcy idą jeszcze na zachód słońca, ale ja naprawdę potrzebuję się wygrzać pod ciepłym prysznicem. Wieczorem kolacja i szklaneczka whisky dla zdrowotności. Kończymy wieczór nad ranem, gdy kończą się zarówno alkohol jak i pomysły na kalamburowe hasła.