4.40 pobudka. Wychodzimy z Krysią, Marcinem i Markiem, po drodze dochodzi nas jeszcze Dobas. Jesteśmy spóźnieni w czasie, więc nadganiamy tempem. Na szczyt docieramy o 5.30, ale tylko w czwórkę, albowiem Krysia wybiera inny punkt widokowy na wschód słońca. Za chwilę odchodzi również Dobas, który ma do ogarnięcia grupę samolotową.
Na szczęście mamy jeszcze pare chwil na kontemplacje i rozstawienia statywu. Słońce wyłania się stopniowo. Najpierw widać je w prześwicie pomiędzy czarnymi chmurami, a potem sukcesywnie rozświetla roślinność tundry na skałach i góry lodowe. W procesie chwytania najlepszego momentum towarzyszył nam wieloryb, który pływał sobie po zatoce. Spędziliśmy tam ze dwie godziny, na szczęście do odmrożenia gardła nie doszło, bo mieliśmy gorącą herbatę.
W drodze powrotnej się rozdzieliliśmy. Marek zaniechał dalszego trekkingu żółtym szlakiem, na który pokusiliśmy się z Marcinem. Dwie godziny fantastycznego trekku góra - dół w cudownym słońcu, ale z powiewiem mroźnego wiatru na twarzy, i o pustym żołądku, co nie ułatwiało chodzenia.
Za to jak doszliśmy na bazę, Marek już robił śniadanie. Nawet jajecznica z kiełbasą i cytryną smakowała wybornie w tych warunkach. Chwila odpoczynku, a potem z Krysią wychodzimy do miasta na ostatni rekonesans. Celem były pamiątki, ale tych była tak porażająca ilość, że wybór był między niczym a niczym. Może zdążę jeszcze zakupić cokolwiek na strefie w Kangerlusuaq.
Po obiedzie, na który zaserwowałyśmy spaghetti bolognese, zbieramy się na kajaki. W sumie dobrze wyszło, że zostały przełożone z dnia przylotu, albowiem pogoda dziś jest bardzo ładna i jest szansa na piękny zachód słońca. Pływanie w deszczu byłoby wątpliwą przyjemnością. Kajaki morskie to wyprawa z pełnym ekwipunkiem, w tym suchym kombinezonem, który ma uratować przed zamoczeniem i zmarznięciem, a w efekcie wyziębieniem. Woda bowiem ma 2 stopnie i jest na granicy zamarznięcia.
Podzieleni na kajaki już prawie ruszamy, kiedy jeden z kajaków z nieznanych przyczyn wywraca się, a Marek i Benjamin lądują w wodzie, niestety razem ze swoimi aparatami i kamerami. O ile GoPro a także Olympus Benka dały radę w tych warunkach, o tyle Canon Marka jest najprawdopodobniej nie do odzyskania. Dlatego szybka zmiana załóg i Benek ląduje w moim kajaku, Marek u hiszpańskiego instruktora, a Marcin dostaje jedynkę, co nie ułatwia mu robienie zdjęć. Pływamy ok 90 minut, mając za pobliska scenerie pasmo lodowych gór i czoło fiordu. Do tego w zatoce znów pojawił się wieloryb. Natura pokazała nam rownież swoje niebezpieczne oblicze. Dwukrotnie ocieliła się góra lodowa, a potężne masy lodu wpadły do morza wywołując tym samym niestabilność morza. Na szczęście byliśmy zbyt daleko, by fale nas dosięgły, zakładam jednak, że właśnie z tego względu góry lodowe podziwialiśmy z takiej odległości. Wracamy po zachodzie słońca.
Został nam ostatni wieczór w Ilulisat, podczas którego Marcin robi podsumowanie naszych zdjęć. A trochę tego było. 10 osób, średnio po 1,5 aparatu na głowę, 6 dni intensywnego pstrykania.