Wylądowaliśmy ok 7.30. Z okna samolotu widzieliśmy, że miasto zżera smok, tym bardziej zaskoczyła nas rześkość tego poniedziałkowego poranka, i o ile wskaźniki przekroczenia dopuszczalnych norm pm2 i pm5 pewnie buły na alarm, to jednak nie czułam tego w nozdrzach.
Ale po kolei. Zanim bowiem wyszliśmy na zewnątrz, trzeba było przejść przez urząd imigracyjny. E-visa - cudowne rozwiązanie dla zabieganych korpoludków, którzy nie mają czasu a osobiste wizyty w ambasadzie, ale będą musieli go znaleźć w kolejce do okienka. A tam, niczym w polskim urzędzie pocztowym, nie ma pracy na akord. Kolejka rośnie, a kolejne urzędnicze okienka się zamykają. W efekcie, minęła godzina zanim cała grupa się znów zebrała. Odebraliśmy bagaże i wyszliśmy na zewnątrz, gdzie powitało nas smogowi ale rześkie powietrze i ... Kasia. Nasza przewodniczka.
Taksówkami dojechaliśmy do naszego hotelu w backpackerskiej dzielnicy Pahar Ganj i daliśmy sobie kilka godzin na restart.
Popołudnie zaczęliśmy od lunchu, wszak dla niektórych ostatnim posiłkiem była kanapka w samolocie, a nie wszyscy mieliśmy tyle szczęścia co Dobas, który zjadł kanapkę niczego nieświadomej Ani, i teraz jeszcze się do tego nie przyznaje :) Chicken Tikka Masala nie było najlepszym pomysłem. To znaczy kurczak nie był najlepszym pomysłem, bo sam sos i chlebki Naan, były niczego sobie.
Posileni, udajemy się do metra, by dojechać do Starego Delhi. Metro w Delhi ma jedną podstawową zaletę, a mianowicie przedziały tylko dla kobiet i po jednym przejeździe w wagonie koedukacyjnym wiem, że to dobre rozwiązanie dla blondynki, która w tych warunkach jest niezłą egzotyką. Ilość spojrzeń, uśmiechów, przypadkowych dotknięć tu i ówdzie, których doświadczyłam tego pierwszego dnia, przez chwilę mnie przytłoczyła.
Ulice Starego Delhi toną w ilości ludzi, riksz, skuterów, rowerów i samochodów. Takiej masy ludzi na 1 metrze kwadratowym jeszcze nie widziałam. A wszystko to w tonie kurzu i kolorów, nie ustających dźwięków klaksonów oraz skrajnych zapachów, od kadzideł po ścieki. Spacerujemy więc wąskimi uliczkami, na których toczy się życie w każdym jego aspekcie. Stanowimy nie lada kąsek kulturowy, więc wszyscy się nam przyglądają z zainteresowaniem. Do tego ilość aparatów na szyi w średniej ilości większej niż jeden na głowę. Niektórzy chętnie pozują do zdjęć, niektórzy chętnie proszą o pieniądze za zdjęcia, inni się odwracają, a jeszcze inni sami chcą zdjęcie z nami. Po trzech godzinach z przyjemnością wracamy do hotelu, gdzie chwilę odpoczywamy, by ok. 19.00 wyjść na kolację.
Kolację jemy w knajpie Everest Kitchen, a w zasadzie na jej dachu, skąd rozpościera się ładny widok na nocny market. Nie bez powodu mamy ze sobą statywy i w przerwie między piwem i zakąską, robimy zdjęcia na długich czasach. Z bardzo różnym skutkiem.
Po kolacji jeszcze spacer ulicami dzielnicy Pahar Ganj, drobne zakupy na Holi i wracamy do hotelu, gdzie wbrew rozsądkowi wypijamy więcej niż szklaneczkę whisky dla zdrowotności, co biorąc pod uwagę konieczność wstania o 4.50, zapewne będziemy musieli odchorować. Psychologicznie jednak, dobra integracja w pierwszym dniu wyprawy, to podstawa :)