Pobudka o 7.15. Jest coraz lepiej :) Na śniadanie tosty z dżemem, co by zmienić menu w tej wegańskiej restauracji, z której korzystamy. Ok. 8.30 ruszamy na wojnę. Zabezpieczeni od stóp do głów, łącznie z wykorzystaniem płaszczy przeciwdeszczowy i jednorazowych czepków kąpielowych.
Spektakl kolorów zaczyna się od bram hotelu, gdzie stoi wielu Hindusów z kolorem proszkiem w ręku. Każdy musi Cię dotknąć i zostawić na Tobie swój kolor. Ma to swój urok, zwłaszcza że większość tych proszków bardzo przyjemnie pachnie.
Ulicami miasta spacerują rozliczne procesje, na szczycie których jest Kriszna w jednej ze swoich rozlicznych postaci. W końcu to jego miasto i jego święto.
My tymczasem zaczynamy od świątyni. Nie podjęłam się zapamiętania nazwy, zwłaszcza że w tym konkretnym mieście świątyń jest ponad pięć tysięcy. Domyślam się zatem, że dla nas wybrano jakąś szczególną. A szczególne w niej było światło i małpy, które chętnie pozowały do zdjęć, nawet będąc w akcie seksualnym. Mirka jest szczególnie dumna z tego zdjęcia.
Kolejnym punktem na mapie zwiedzania jest ... świątynia. Okazały dziedziniec mieści mnóstwo Hindusów, z których każdy dzierży w dłoni aparat i chce sobie zrobić z nami zdjęcie. Muszę jednak przyznać, że dziś balans był bardziej rozłożony, łącznie z uwzględnieniem męskiej części naszej wycieczki :) Mimo to wciąż trudno być gwiazdą ...
Powrót to meandry rikszą nie tylko pomiędzy wąskimi uliczkami, ale również pomiędzy poszczególnymi grupkami młodocianych wyznawców Kriszny, którzy za cel obrali sobie zlanie białasów wodą lub czymś co koło wody stało. A kreatywność ich, by zatrzymać naszą rikszę i w ten sposób kupić sobie więcej czasu, nie miała granic, łącznie z wyciąganiem kluczyka ze stacyjki czy kładzeniem się na jezdni przed kołami rikszy. Efekt był taki, że nie mieliśmy szans. D5100 również nie :(
Kompletnie mokrzy, mimo płaszczy, czepków, reklamówek i pozostałego asortymentu plastikowego pochodzenia, wracamy do hotelu, by się naradzić i przegrupować siły. Joasia i Marcin oberwawszy zdechłą breją po oczach zostają, by się trochę opłukać, Marek nie podjął w ogóle wyzwania tego dnia walcząc z postępującym przeziębieniem. My jedziemy dalej. Do czwartej z 5000 świątyni. Niestety to był błąd. To co nas spotkało po drodze, to nie była walka. To była rzeź niewiniątek...
Nie poddajemy się jednak tak łatwo, choć rezygnujemy z oglądania świątyni.
Wracamy do hotelu po Asię i Marcina i jedziemy do aszramu, w którym mieszkają starsze wdowy. Wprawdzie sati - czyli tradycja palenia żony wraz ze zmarłym mężem - zniesiono jakieś 30 lat temu (ja wciąż pamiętam scenę z bajki „W 80 dni około świata”, w której Fogg próbuje ocalić od sati śliczną indyjkę o pieskach rysach), ale wysunięcie na margines życia jest całkiem powszechny.
70 kobiet w wieku dochodzącym nawet do 100 lat żyje sobie w swoim świecie, korzystając z datków różnego pochodzenia i w zasadzie czeka na śmierć, jedynie modląc się w międzyczasie. Ja rozumiem, że warunki ich życia są o niebo lepsze niż gdyby miały żyć i żebrać na ulicach, to jednak perspektywa życia wypełnionego tylko modlitwą, gdyż nic innego ci nie wolno, jest nie tylko mało kusząca ale i odpychająca. Mam jednak świadomość, że jest to perspektywa białej kobiety żyjącej w kraju, w którym co by nie mówić jest równouprawnienie, i brak mi perspektywy hinduskiej starej wdowy.
Po tej refleksyjnej wizycie, w trakcie której obdarowaliśmy każdą z tych kobiet mydłem i ciastkiem, wedle ich zwyczaju, wracamy do hotelu.
Po kąpieli, na którą zasłużyliśmy, jemy lunch (cudowna kofta warzywa) i oddajemy się odpoczynkowi przed wieczorną Pują.
Ok. 18.00 jedziemy rikszami do przepięknej świątyni położonej nad rzeką Jamuną, a w zasadzie do jej ruin, gdzie w trzech równoległych miejscach odbywają się trzy równoległe Puje. Naturalnie fotografujemy ludzi, miejsce, emocje, ale wspólnie z Mirką postanawiamy również fizycznie uczestniczyć w Puji. Zdejmujemy buty, siadamy w zgromadzonym tłumie i poddajemy się nastrojowi miejsca. Miejscowi nas chętnie przyjmują w swoje szeregi, dają rekwizyty niezbędne do odpalenia świętego oczyszczającego ognia i miedzynarodowym języku na migi pokazują co i kiedy robić. Muzyka i śpiew, który towarzyszy każdemu etapowi tej ceremonii są tak przeszywające, że wkręcasz się w atmosferę tego rytuału całym sobą. Wychodzimy natchnięte.
Następnie wracamy już do hotelu, zasiadamy w znanej nam dobrze restauracji i spożywamy kolejny fantastyczny posiłek vege. Kasia i Marek poprawiają nam humor stawiając na stół butelkę whisky i rumu, których szklaneczka towarzyszy naszym wieczornym rozmowom o fotografii i życiu.