OCZAMI ŁUKASZA
Codziennie wstajemy o jakiś kwadrans później. Niby nic, ale biorąc pod uwagę „nocne Polaków rozmowy”, ma to ogromne znaczenie. Tak więc dzisiejszy dzień rozpoczął się dla nas o 7.30.
Szybkie śniadanie - ponownie tosty z dżemem i jesteśmy gotowi na kolejną „wojnę” w ramach święta Holi. Generalnie święto to w całych Indiach trwa 1 dzień, natomiast tu, w miejscu gdzie narodził się Kriszna trwa ono znacznie dłużej. Podobnież w niektórych wioskach miejscowi świętują nawet przez 7 dni.
W okolicy 9 ruszamy busikiem do położonego o 30 km od Mathury miasteczka Baldeo. Znajduje się tam świątynia Dauji, w której co roku w ramach Holi odgrywa się wspaniała ceremonia zwana Huranga. W tym jednym dniu w roku, przez te kilka godzin, kobiety przejmują władzę nad mężczyznami. Mogą zrywać z nich ubrania, ale same polewane są wiadrami z kolorową farbą w kolorze szafranu.
Na miejsce docieramy po około godzinie, zostawiamy nasze buty w ustalonym miejscu i udajemy się do środka, w celu znalezienia odpowiedniego miejsca. Niestety graniczy to z cudem, gdyż najlepsze miejscówki rezerwowane są już od 6 rano. Grupa lekko się rozdziela w poszukiwaniu najlepszej lokalizacji na udane zdjęcia. Stajemy wraz z Marcinem i Mirką na najwyższym poziomie podestu, ale widok jest z niego mocno ograniczony - do facto nie nadający się do fotografowania. Zastanawiamy się wraz z Marcinem, czy aby na pewno konstrukcja, z której zbudowany jest podest jest wystarczajaco bezpieczna. Jak się później okazało nasze obawy nie były zupełnie bezpodstawne. Na koniec ceremonii zorientowaliśmy się, że kilka podestów się po prostu rozleciała w drobny mak, w tym ten na którym pierwotnie staliśmy.
Męska decyzja i udajemy się w poszukiwaniu lepszej miejscówki. Spotykamy Kasię, Anię oraz Dobasów i z pomocą naszego przewodnika udajemy się w same „oko cyklonu”, czyli na widownie przy samym dziedzińcu świątyni.
Nie wiem, jak Dobas wypatrzył to miejsce, ale wlazł na główny (bo jedyny) podest, na którym zlokalizowane były postacie Krishny oraz jego żony Rade. Za Marcinem na podest wdrapała się jeszcze Kasia, Bożena oraz moja małżonka. Jeden z miejscowych próbował ich z tamtąd wyrzucić, ale krótkie „press accreditation” Dobasa wystarczyło ;-)
Cała czwórka, nie dość że miała jedną z lepszych miejscówek, to jeszcze uczestniczyła w całej ceremonii w jej epicentrum.
Tymczasem Mirka, Ania, Marcin i ja, rozsiadamy się wygodnie na najbliższych miejscach, gdzie pomimo ogromnego ścisku Hindusi robią nam odrobinę miejsca. Ponieważ ceremonia zaczęła się mocno opóźniać, dosiadł się do mnie 11 letni chłopiec, z którym rozpoczynam ponad godzinną konwersację. Tu mała dygresja - synku, ten chłopczyk naprawdę bardzo dobrze sobie radził w rozmowie ze mną, wypytując po angielsku o wszelkie szczegóły związane ze mną, moją rodziną, pracą oraz krajem. To było naprawdę bardzo fajne przeżycie.
Wracając do Hurangi. Ceremonia rozpoczęła się od „procesji” i rzucania z góry kwiatów oraz farby w proszku. W pewnym momencie naprawdę nie było widać zbyt dużo od pyły z farby. Następnie tłum się rozochocił i ... się zaczęło. Polewanie farbą każdego i wszędzie. Kobiety zaczęły zrywać koszule z mężczyzn, by móc ich nimi uderzać i zaznaczam, że z delikatnością to nie miało nic wspólnego. Po około 30-40 minutach to była już rzeź niewiniątek. Kompletnie mokrzy Hindusi wpadali z wiadrami na widownię i niemiłosiernie lali do facto każdego. Oczywiście i my staliśmy się obiektem zainteresowania, w efekcie czego kubły pomarańczowej farby wylądowały i na nas. Lano tak mocno i tak obficie, że farba kapała z sufitu. To było naprawdę COŚ, żaden śmigus-dyngus, nawet ten w Białymstoku, nie ma takiego rozmachu ;-)
Po kolejnej godzinie wszyscy obecni w świątyni byli kompletnie przemoczeni i ... czerwono-pomarańczowi od farby. Na dziedzińcu świątyni poziom pomarańczowej breji sięgał w niektórych miejscach do połowy łydki i generalnie wszyscy wyglądali tak samo ... pomarańczowo. Do tego stopnia, że moja własna żona mnie nie poznała, kiedy się spotkaliśmy po wszystkim ;-)
Samo ceremonia Hurangi była naprawdę niesamowitym przeżyciem dla mnie. Pomimo tego, iż byłem kompletnie mokry i pomarańczowo-czerwony bawiłem się doskonale przez cały czas. Trzeba po prostu przesunąć swoją strefę komfortu, aby móc w pełni ucześtniczyć w tym jakże ekspresyjnym, żywiołowym i przepięknym święcie.
Natomiast trzeba na pewno uważać na siebie z chwilą wychodzenia ze świątyni, bo rozochocony tłum nastolatków atakuje każdego bijąc mokrymi szmatami, zapewne związanymi dodatkowo w tak zwanego „buraka”. Wraz z Marcinem powstrzymaliśmy ten tłum przed uderzeniem Mirki, ale z chwilą w której się odwróciłem do wyjścią dostałem bardzo mocne uderzenie w głowę. Na tyle silne, że przez moment mnie zachwiało. Kiedy sie odwróciłem aby „po polsku” wyrównać rachunku, to już chętnych do dalszej „rozmowy” nie było. Parę chwil później wróciłem w to samo miejsce bo wiedziałem, że właśnie tędy musi wracać Małgosia - udało się i moja M wyszła ze świątyni bez szwanku jeśli nie liczyć potężnego ciosu mokrą szmatą w plecy - w ten sposób zostałem bohaterem w swoim domu.
Powrót do Vrindavan zajął nam godzinkę. W hotelu zjedliśmy zasłużony lunch i zgodnie z planem mieliśmy pojechać nad rzekę, na zachód słońca, by następnie udać się do świątyni na ostatnią ceremonie Puja.
Niestety, ja zostałem w hotelu bo strasznie rozbolała mnie głowa. Nie wiem, czy to od braku płynów, choć tych przyjąłem w tym dniu na siebie całe hektolitry, czy też być może od uderzenia w głowę. Tak, czy siak, tabletka przeciwbólowy i godzinna drzemka zdziałały cuda ;-)
Postscriptum Malgosi: na zachód słońca pojechaliśmy do tej samej świątyni co wieczór wcześniej. Światło było bardzo ciepłe, jakby rozemglone, a pobliska rzeka i ruiny świątyni fantastycznie wypełniały kadr. Przez chwilę znów uczestniczyłam w Puji, gdzie jeden z Braminów zapraszał mnie bliżej epicentrum wydarzeń, i gdyby nie fakt, że za chwilę jechaliśmy dalej, chętnie skorzystałbym z tego zaproszenia. Byliśmy rownież świadkami szybkiego kursu obsługi lampy błyskowej, jakiego Marcin Dobas udzielał hinduskiej rodzinie... po polsku:) po zachodzie słońca, pojechaliśmy do świątyni Iscon, gdzie ma swoją siedzibę Międzynarodowe Towarzystwo na rzecz Świadomości Kriszny. Przepiękna świątynia (i dla mnie niezwykle trudna do sfotografowania) oraz niemal samowystarczalna wspólnota, w której bardzo dużo białych wyznawców Kriszny. Obszedłszy ją zgrubsza dookoła, zasiedliśmy w bardzo przyzwoitej restauracji, posililiśmy się kokosowym gulag jamun oraz uzupełniliśmy płyny sokami z pomarańczy, ananasa, arbuza, limonki i cokolwiek jeszcze było w karcie. Na 7 osób przyjęliśmy prawie 6,5 litra płynów. Ok. 21 wracamy do hotelu, gdzie konsumujemy lekką kolację i udaje nam się namówić jednego z menadżerów restauracji, by skołował nam gdzieś alkohol. Za 2500 rupii dostajemy Royal Challenge, który świetnie wchodzi po tylu dniach posuchy.